Tym razem po raz trzeci wybraliśmy się na Bideana nam Bian. Jego masyw jest tak gigantyczny i daje tyle możliwości, że będziemy tam wracać jeszcze wielokrotnie, choć opóźnia nam to zdobywanie munrosów. Nigdy nie było ono jednak naszym priorytetem, raczej czymś co trzeba w końcu odwalić ;D
Wczorajsza wycieczka miała być bez ciśnień, chcieliśmy żeby był fajny klimat i gwarantowany śnieg. Dlatego właśnie zdecydowaliśmy się na Glencoe.
Tym razem wchodzić mieliśmy przez Stob Coire nam Beith, zachodni przedwierzchołek Bideana (przedwierzchołek, bo choć jest fajnym szczytem, ma za małą wybitność na status samodzielnego munro). Tej zachodniej odnogi nigdy jeszcze nie penetrowaliśmy.
Poniżej Aonach Eagach posypane cukrem:
Z dolinki należało wbić się na grzbiet po prawej stronie. Sam wierzchołek Stob Coire nam Beith widać w tle. Z początku szliśmy kamienistą ścieżką przypominającą tę pomiędzy Siostrami. Weszliśmy nią dość głęboko w dolinkę. Nie wiem, czy gadając przegapiliśmy odpowiednie miejsce do rozpoczęcia podchodzenia, czy takiego miejsca po prostu tam nie było, w każdym razie kiedy ścieżka gwałtownie skręciła w lewo stało się oczywiste że najwyższy czas ją porzucić. Tymczasem zbocze na które mieliśmy wchodzić nie zachęcało: było bardzo strome, ale prawie bez skał, same mokre trawy i mchy.
W książeczce "Ben Nevis & Glencoe", która choć jest fajnym i inspirującym źródłem informacji, to jednak celuje zdecydowanie w mało zaawansowanych, zarekomendowane jest właśnie wchodzenie po tym zboczu, gdzieś w okolicy gdzie my je uskutecznialiśmy. Dlatego jestem przekonana że przegapiliśmy ten właściwy moment, bo to nasze wejście na grzbiet było najcięższym odcinkiem trasy i raczej by go nie zalecali. Było gorsze niż wrzosing w zboczach Meall na Teanga (>>LINK<<). Na szczęście ten przykry odcinek nie był długi i wkrótce osiągnęliśmy początek ramienia które miało nas wyprowadzić na Stob Coire nam Beith.
Ramieniem dalej już bez niejasności topograficznych, za to przy pogarszającej się widoczności. Lina, którą niesie kolega, była przeznaczona do celów szkoleniowych – Mariusz miał nam pokazać w śniegu parę technik których nauczył się na kursie. Jak w większości takich sytuacji, gdy przyszło co do czego nikomu się nie chciało a Mariuszowi najmniej (wiedziałam że tak będzie) 😛
Śnieg był niezwiązany, w stromszych miejscach musieliśmy się pilnować żeby z nim nie zjechać.
Po dotarciu na Stob Coire nam Beith otaczało nas takie mleko, że kierunek dalszego marszu trzeba było ustalać za pomocą GPSa. Byłam rozczarowana, bo zanosiło się na to że znowu nie będziemy mieć z Bideana żadnych widoków. Coś tam się momentami przecierało, ale generalnie widoczność była taka jak poniżej:
Podejście na szczyt:
Mimo mleka było naprawdę fajnie. Na wierzchołku zrobiliśmy postój z gotowaniem herbaty, wyluzowaliśmy się i dopiero kiedy już porządnie zmarzliśmy, zdecydowaliśmy się iść dalej. Planowaliśmy schodzić na przełęcz pomiędzy Bideanem a Stob Coire nan Lochan i z niej zejść w dolinkę którą przyszliśmy.
Na zejściu znów należało uważać ze względu na bardzo sypki śnieg. Po dotarciu na przełęcz obniżyliśmy się trochę, ale rekonesans wykazał że schodzenie tamtędy może być nieco ryzykowne. Nie chcąc pojechać z lawinką, zdecydowaliśmy się przejść przez Stob Coire nan Lochan i schodzić pomiędzy Siostrami, jako że z Aonach Dubh, siostry obramującej dolinkę naprzeciwko ramienia którym wchodziliśmy, zejść by się nie dało.
Po osiągnięciu Stob Coire nan Lochan wyszliśmy z chmury i wreszcie zaczęły się widoki. Poniżej widać ludzi na Dorsal Arete, jedynej drodze na północnych filarach tej góry którą będziemy w stanie przejść po uzupełnieniu braków sprzętowych (pozostałe to hardkory):
Widać gościa, który asekuruje od góry:
Panorama Aonach Eagach, the Mamores oraz Ben Nevisa choć częściowo wynagrodziła nam mleko na Bideanie.
Filary opadające ze Stob Coire nan Lochan:
Oraz zbocze i ramię, którymi wchodziliśmy:
Tu rewelacyjnie widać, jak wielki jest niższy od tatrzańskiej Gęsiej Szyi Ben Nevis. Pamiętajmy, że dla Tybetańczyka Tatry są zaledwie depresją 😉
Znów nasze ramię wejściowe:
Oraz jeszcze raz wspomniane filary:
… i w przybliżeniu, by można było wyraźnie dostrzec ludzi. Dorsal Arete jest w centrum.
Zeszliśmy tak jak pisałam, co prawdopodobnie zwiększyło zarówno nasze bezpieczeństwo jak i zakwasy, bo dodaliśmy sobie parę kilometrów asfaltem.
Wycieczka była świetna i znakomicie udało się spełnić jej założenia o braku spinania się i relaksacyjności. Częściowo też dlatego że nie padał żaden nowy cel, wiedzieliśmy więc że w razie czego wycofamy się bez złości. W tym wyjściu chodziło wyłącznie o obcowanie z górami w fajnej kompanii. Lubię takie klimaty.