Nr 1, Beinn Dorain
Wymowa: ben doren
Znaczenie nazwy: hill of the streamlet, wzgórze strumyczków
Wysokość: 1076m n.p.m.
Pozycja na liście munrosów: 64.
Data wejścia: 2.06.07

W BD zakochałam się od pierwszego wejrzenia, zobaczywszy go z okna samochodu w drodze do Glencoe. Trasę tę robiliśmy później jeszcze wiele razy, a mój apetyt stawał się coraz większy. Góra jest po prostu przepiękna – widziana z drogi stanowi niezwykle kształtną, aż nienaturalnie regularną piramidę, poznaczoną od wierzchołka po podnóża falistymi żlebkami (może to są właśnie trasy tych "streamletów"), co mnie skojarzyło się z bałtycką muszelką.
Ponadto BD, jak wszystkie wgórza w okolicy (grupa Bridge of Orchy hills), nie należy do żadnego pasma, a jest zupełnie samodzielnym wzniesieniem, co dla osoby przyzwyczajonej do specyfiki Tatr, gór o zupełnie innej konstrukcji, jest dodatkową gratką. Nie musisz robić kilkugodzinnych podejść, zanim w ogóle zobaczysz docelową ścianę – ot, jest płasko, i nagle wystrzela do góry ostrosłup, którego budowę możesz prześledzić "od stóp do głów".
Na BD wybraliśmy się drugiego czerwca. Poranek był lekko pochmurny, ale ekipa (sztuk cztery) wyszła z optymistycznego założenia, że pogoda może się zmienić na lepsze, a w ogóle to do Bridge of Orchy mamy ponad 100km i nie ma się co łamać, że nad Livingston jest marnie. Trasa podróży wiodła standardowo: kierunek Bathgate – Falkirk – Stirling – i faktyczna brama do Highlandu, czyli Callander. Już w Callander stało się jasne, że jeśli chodzi o pogodę, jesteśmy w głębokiej dupie – nawet co poniektóre niższe szczyty niknęły w chmurach – ale ponieważ nie padało, uznano zgodnie że warto zaryzykować.
Kiedy dojechaliśmy do Bridge of Orchy, miasteczka straszliwie zadupiastego, ale przepięknie położonego, wciąż było marnie. Szczyty BD i sąsiedniego, bliźniaczego munro Beinn an Dothaidh ginęły w chmurze. Niezrażeni zaparkowaliśmy koło dworca (o tej linii kolejowej będę musiała kiedyś napisać, ponieważ jest to coś niesamowitego), i zaczęliśmy wypatrywać, którędy najlepiej naszego bena przyatakować. W szkockich górach szlaków jako takich nie ma, w każdym razie nie w polskim rozumieniu. Są ścieżki, ale tylko na niektórych odcinkach poumacniane, w wielu miejscach nie ma ich wcale i ludność wchodzi "na dzika", jakichkolwiek oznaczeń brak. Tym razem problemu nie było – zbocze przecinała dość wyraźna wydeptana droga, wspinająca się aż na przełęcz łączącą naszego munrosa ze swoim bliźniakiem.

Po lewej Beinn an Dothaidh, po prawej Beinn Dorainn
Wspięcie się na przełęcz zajęło nam około półtorej godziny. Trasa była bardzo monotonna – po lewej ściany jednego bena, po prawej drugiego, w oddali siodło przełęczy, pod nogami niezbyt stromo, za to mnóstwo żwiru i kamieni (opcja lepsza) bądź błocka i torfu zasysającego buty. Za to patrząc wstecz można było podziwiać rozszerzającą się panoramę zielonej Glen of Orchy – i to były już ostatnie widoki tego dnia.

Glen Orchy
Jeśli przedtem byliśmy w głębokiej dupie, to na przełęczy głębszej już być nie mogło. Widoczność spadła do zera – w lepszych momentach sięgała może 20m. Po drugiej stronie siodła, skąd powinien rozpościerać się fantastyczny widok na dzikie połacie Rannoch Moor i sąsiednie szczyty, widniała zwarta ściana mgły. Piździło i mżyło ponadto straszliwie. Już wiadomo było, że krajobrazów nie popodziwiamy, ale chcieliśmy przynajmniej zaliczyć pierwszego munro.

Przełęcz
Droga z przełęczy na szczyt prowadzi terenem niezbyt mocno nachylonym i nie jest szczególnie męcząca. Później sprawdziłam na mapie, że długość tego odcinka jest niemal identyczna jak długość drogi z Bridge of Orchy na siodło, ale dzięki twardemu podłożu pokonuje się ją dużo szybciej. Krajobraz góry – na ile można to było ocenić we mgle – jest urozmaicony: minęliśmy kilka jeziorek, co i rusz z chmury wyłaniały się jakieś skały i skałki, podłoże raz było trawiaste, raz skaliste. Kontur ścieżki rysował się "na słowo honoru", przez co zresztą zgubiłam się na jakiś kwadrans;).
W pewnym momencie dwaj nasi panowie, którzy ostro wybili się na przód, zawrócili z wiadomością iż właśnie przed chwilą byli na szczycie, ale tak wiało że zaraz wrócili – i żebyśmy teraz my z M. weszli, a oni tu na nas poczekają w osłoniętym miejscu. Szczęśliwi, że to już (ręce prawie mi odpadły z zimna), wspięliśmy się na wskazane miejsce. Potencjalny szczyt, niewielkie przewyższenie, istotnie wydawał się najwyższym punktem w okolicy, ale jak dla mnie był jakiś niepozorny. Taki kawał góry nie powinien kończyć się pypkiem, na którym zmieścić się mogą trzy osoby naraz. Ponadto w żaden sposób nie był oznaczony, a spodziewałam się przynajmniej kopczyka z kamieni. Zawołaliśmy resztę i zaczęliśmy iść dalej.
Po krótkiej przeprawie lekko wznoszącym się terenem (tu już wszyscy przyznali mi rację) weszliśmy na – przynajmniej mam taką nadzieję – faktyczny szczyt Beinn Dorain, bo kopczyk był, a jakże – i to po byku. Ha, kopiec:D

Ponieważ do podziwiania mieliśmy oprócz kopca co najwyżej siebie, po chwili zdecydowaliśmy się schodzić. Kierunek obraliśmy odwrotny w stosunku do poprzedniego – jakaś dróżka znalazła się bez problemu.
Ledwo przeszliśmy po względnie płaskim kilkadziesiąt metrów, a tu surprajs. Drugi identyczny kopiec, chyba nawet większy. Uznaliśmy, że musi to być alternatywny wierzchołek BD, bo trudno sobie wyobrazić inny powód do stawiania czegoś takiego. Trochę nas to w pierwszej chwili zbiło z tropu, tym bardziej że przy zerowej widoczności byliśmy dość ogłupiali.
Od tego punktu droga zaczęła prowadzić w dół i trawersować zbocze – po przeciwnej stronie było dość przepaściście. Wąska ścieżka wiła się łatwym terenem, głównie po śliskim żwirze, momentami tylko było stromiej. Nagle ponad nami ukazała się głowa górskiego diabła.

W tym momencie wielkie gratulacje dla wszystkich panów, którzy uznali zgodnie, że diabeł jest kozicą. Nawet, kiedy już ukazał się w całej okazałości. A przepraszam – padła jeszcze opcja "muflon". Jakoś nikt nie mógł uwierzyć, że w naszej munroistycznej przygodzie towarzyszą nam zwykłe…

Owce:DDD
Owieczki szły za nami jeszcze przez długi czas – trzy dorosłe i jeden maluch (panowie: kebab! Kebab!). Dla skubańców, jak widać, munros to małe miki.
Droga była długa. Po mniej więcej godzinie (raczej więcej niż mniej) skończyliśmy trawersowanie zbocza i znaleźliśmy się na bardziej płaskim i rozległym terenie, bardzo przypominającym początkowe partie ścieżki nad przełęczą. Wkrótce okazało się, że była to ta sama – najwyraźniej zrobiliśmy pętlę. Znanym już odcinkiem drogi zeszliśmy na siodło i z niego do Bridge of Orchy – tym co poprzednio nudnym szlakiem pomiędzy potężnymi bryłami dwóch munrosów.
Trasę oceniam na *. Trudności nie napotkaliśmy żadnych – jeśli już, to orientacyjne, ale niewielkie i wyłącznie z powodu mgły. Droga była dość monotonna, zwłaszcza do przełęczy, ale niezbyt męcząca. Nachylenie nawet w najbardziej stromych miejscach nie było znaczne. Atutem tej trasy byłaby niewątpliwie widowiskowość, gdyby warunki pogodowe pozwoliły się nią cieszyć.
No niestety, trzeba będzie się tam wybrać jeszcze raz. Munro niby zaliczony, ale niedosyt pozostaje.

http://leisure.ordnancesurvey.co.uk/leisure