Zmiana przy klawiaturze, Vespa nie wzięła udziału w górskiej części tej wycieczki z powodów, które sprawiają, że ostatnio prawie nigdzie nie byliśmy w górach – zawodowych. Po długiej przerwie udało się nam wykroić parę dni w moim ulubionym Sutherlandzie, krainie która urzeka mnie surowością krajobrazu i klimatu, i nieodmiennie sprawia, że czuję swą małość wobec potęgi natury.
Będąc ze znajomymi, którzy nie byli przygotowani na górskie wycieczki postanowiliśmy przespacerować się w okolicę klifów i zobaczyć ponownie spektakularnego Old Man of Stoer. Trasa rozpoczyna się niedaleko latarni morskiej Stoer Lighthouse, która obecnie jest możliwa do wynajęcia.
Dzień nie należał do najpiękniejszych, chmury wisiały nisko i zaraz po wyjściu z samochodu zaczął siąpić deszcz. Trasa którą chcieliśmy dostać się do celu była wyjątkowo podmokła i co rusz trzeba było skakać przez ociekające wodą zbocza pagórków i zamienione w trzęsawiska niecki pomiędzy nimi. Zrezygnowaliśmy więc z nadmorskich klifów i udaliśmy się do celu przez teren położony wyżej.
Co pozwoliło nam na dodanie do listy naszych osiągnięć imponującego Sithean Mor, z jego zawrotnymi 161 n.p.m. Nie zmienia to faktu, że każda wycieczka w tym miejscu robi imponujące wrażenie. Ciekawostką techniczną okazały się zaś buty naszej przyjaciółki. Kupione za niewielką kwotę w Decathlonie, okazały się znacznie bardziej wytrzymałe na wodę, niż początkowo wszyscy przypuszczaliśmy. Dzielnie zniosły brodzenie w wodzie i do domu wróciły wewnątrz suche, a to wszystko za ćwierć ceny przeciętnych butów z górnej półki. Taktyczne glany L@wyera wesoło pluskały chyba już w połowie drogi. Podobno używa ich Grom, chyba jednak nie bywają w Szkocji.
Dlaczego ciągaliśmy przyjaciół po tym grzęsawisku okazało się dopiero, gdy dotarliśmy na klify.
Widok stalowego i szalejącego Atlantyku zawsze przypomina mi tych, którzy walczyli o panowanie na nim podczas ostatniej wojny i nieodmiennie mam przed oczami film Das Boot.
„Kiedy wjechali na wyniosłość drogi, oczom ich ukazał się las”, a właściwie nie las a On – The Old Man of Stoer, którego nie należy mylić z Old Man of Storr, znajdującym się na wyspie Skye. Poprzednim razem gdy tu byliśmy, mieliśmy ogromne szczęście. Para wspinaczy była już w połowie drogi do szczytu i usiedliśmy blisko krawędzi, obserwując ich progres i uwieczniając ich drogę na zdjęciach.
Wiatr próbował nam urwać głowy, deszcz siąpił horyzontalnie, kurtki dawno już zaczęły puszczać wodę. Nawet hełmofon stał się już ciężki. Czas było wracać.
Mimo to wycieczka była dokładnie taka, jak jej idea: nie za długa i z widokami – w sam raz na Sylwestrowy dzień i nisko wiszące chmury.
Nas czekał wynajęty Chalet, z widokiem na spokojną zatoczkę. W nocy zaś idealna czerń z paroma światłami okien po prawej stronie. Zero fajerwerków i cywilizacji. Piękne miejsce by uciec od zgiełku. Przez cały Nowy Rok po drodze przed okniem przejechały ze trzy auta. Okolice Lochinver to moje wymarzone miejsce do życia.
Następnego dnia trzeba było odwieźć znajomych na lotnisko, Vespa zaś musiała wrócić do pracy chwilę potem. Chatka wynajęta była na tydzień, więc pomimo wielogodzinnej jazdy w każdą stronę, wróciłem tam raz jeszcze. Tym razem towarzyszył mi Janek, z którym chodzimy ostatnio w góry regularnie. Dla niego była to pierwsza wizyta na dalekiej północy Szkocji. W planach mieliśmy górską wycieczkę. Cel miała określić pogoda i panujące warunki śnieżne. Od razu jednak zakładałem powrót na Quinag, na którym byliśmy już razem z Vespą.
Niestety, udało mi się popełnić spory błąd i na wycieczkę zabrałem aparat bez baterii. Trzeba było się więc posiłkować telefonem i aparatem Janka, którego część fotek pojawi się w tej relacji.
Dzień był mroczny, słońce które na tych szerokościach geograficznych wspina się nisko ponad widnokrąg i oświetla okolicę mniej niż osiem godzin, pozostawało skryte w chmurach. Mimo to liczyliśmy na jakiś cud pogodowy. Postanowiliśmy wejść jedynie na jeden z trzech szczytów tego Corbetta, ten który zapamiętałem jako najbardziej charakterny, Spidean Coinich. Z przełęczy, która stanowi łącznik pomiędzy wszystkimi trzema, wiedzie bowiem dość stroma droga w górę, dająca poczucie górskiej eskapady, szczególnie w śniegu.
Droga na przełęcz jest bardzo przyjemna, ścieżka zadbana i względnie sucha, łagodnie pokonuje wzniesienia, pozwalając się dobrze rozgrzać bez utraty energii.
Widoki pozostawały mroczne, chmury dawały majestatyczny spektakl, przewalając się nad głowami, co raz dotykając nas swą podstawą, zasłaniając i ukazując nam fragmenty krajobrazu. Telefon dość często opuszczał więc ciepłą kieszeń. Szybko okazało się jednak, że bez większego zoomu urozmaicenie fotografii nie będzie zbyt duże.
Droga z przełęczy do pierwszego szczytu jest krótka, lecz jak wspomniałem – stroma. W paru miejscach redukuje się do wąskiego grzbietu, a brak widoczności podkreślał stromiznę niewiadomych głębi dookoła. Całość dawała wrażenie niezłej przygody, choć tak naprawdę dreptaliśmy zaledwie 600 metrów nad poziomem morza.
Mimo to wrażenia były fantastyczne, a brak widoków – nie przeszkadzał. Byłem uprzywilejowany spośród naszej dwójki, gdyż poprzednim razem mieliśmy tu piękną pogodę, więc widoki rozpościerającego się krajobrazu bez problemu zamieniłem na mroczną czeluść.
Klimat udzielił się też Jankowi.
Pogoda, a w szczególności wiatr, nie zachęciły nas do długiego pozostania na szczycie i rozpoczęliśmy dość szybki odwrót. Poniżej podstawy chmur również raki nie były już potrzebne.
Widoki urzekały swą surowością. Łatwo jest mi zrozumieć dlaczego ten teren jest tak mało zaludniony, dlaczego Bear Grylls wybrał te tereny na miejsce jednego z odcinków. Za każdym razem gdy jestem w tej okolicy pamiętam o szacunku dla jej unikalnego ukształtowania terenu i srogiego klimatu, a kraina ta przypomina mi jak wąska jest rozpiętość warunków, podtrzymująca nasze życie.
Następny dzień wypełnił nam powrót na południe, który wypadł jednak jedną z najpiękniejszych dróg Północy – A838. Obowiązkowy przystanek w Durness i odwiedzenie Sango Beach, tym razem zaskoczył mnie sztormowym przypływem, w takiej krasie jeszcze nie widziałem tego miejsca.
Skałki, na które obowiązkowo wspinam się za każdym razem odcięte były lodowatą wodą Atlantyku. Piękny i groźny widok potęgi oceanu. Tak to miejsce potrafi wyglądać w zupełnie innych warunkach.
Z Durness wyruszyliśmy w kierunku John O’Groats, malowniczej miejscowości na północno-wschodnim skraju brytyjskiej wyspy.
W styczniowe popołudnie docierają tu zaledwie nieliczni turyści, co tylko potęguje wrażenie, że dotarłeś właśnie do końca świata…
Wyłaniające się zza chmur Orkady, a także leżące znacznie dalej na północ Szetlandy, to ciągle odkładane na później cele naszych wycieczek. Przyjdzie jednak czas, że staniemy i na nich. Tak jak na Wyspach Owczych, Islandii i Grenlandii – nie wiedzieć czemu te północne klimaty, choć surowe są dla mnie jak magnes. I choć z wielką radością chłonąłem uroki Chorwacji czy Krety, to jednak tu dopiero czuję, że żyję naprawdę. Chciałbym tu jeszcze wracać wielokrotnie.
Z wioski zaledwie pięć minut jazdy samochodem wiedzie do Duncasby Head – miejsca, które bez wątpienia należy odwiedzić będąc w okolicy.
Miliony wypstrykanych zdjęć w tym miejscu nie są w stanie oddać surowości wrażenia tych klifów.
Mewy zaś mają tu turystów zupełnie w nosie i preferują naturalny tryb życia od filmowego „daj, daj, daj”. Tu jestem w stanie nawet je polubić.
Pogoda niby nie dopisała, ale jej zmienność i surowość są piękną oprawą dla szkockiej turystyki. Okutany w różne texy i puchy, zaróżowiony od wiatru i mrozu, chłoniesz te widoki, często z otwartą gebą, by w końcu wrócić gdzieś do zacisza czterech ścian lokalnej knajpy i ukoronować go świetnym posiłkiem i pintą ale. Czego więcej można chcieć od życia?
„Zielonej trawy” odparła na to samotna owca na horyzoncie. Czas było wracać do domu…
11:25, 21 Stycznia
by Mazio Maziomir