An Sgarsoch i Carn an Fhidhleir

Nr 241, An Sgarsoch; nr 242, Carn an Fhidhleir (Carn Ealar)

Wymowa: an skarsoh, karn an fidler

Znaczenie nazwy: place of sharp rocks; cairn-like peak of the fiddler

Wysokość: 1006 m n.p.m.; 994 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 126.; 148.

Data wejścia: 28-29.5.2020

Tak długiej przerwy w łażeniu chyba jeszcze nie mieliśmy, ponieważ od jesieni prześladował nas pech. Najpierw osobisty, czyli m.in. złamane żebro Mariusza, a potem globalny czyli pandemia i lockdown który zresztą wciąż trwa. Nosiło nas już jednak i pod koniec spędzanego w domu urlopu postanowiliśmy jednak zrobić jakąś wycieczkę.

Dwa munrosy, na które padło, są jednymi z bardziej odludnych, wznosząc się ponad Glen Geldie, szeroką doliną która od Północy oddziela je od zwartej grupy Cairngormsów. Z pozostałych stron otoczone są zaś morzem kapuścianych szczytów ciągnących się od Glen Shee po Drumochtery. Można do nich dojść na trzy sposoby: od Glen Feshie, od Glen Tilt oraz od Glen Dee. Dwie pierwsze opcje sa karkołomne przez swoją długość. Ostatnia też nie należy do krótkich (21 km w jedną stronę) ale jest jednak najkrótsza, ponadto jej większość można pokonać rowerem górskim. Nam akurat ta możliwość odpadła, bo z naszych rowerów tylko mój w tej chwili się nadaje, więc postanowiliśmy dojechać do Braema, z Braemar do Linn of Dee i stamtąd tuptać.

Nasz samochód był tego ranka jedyny, parking zamknięty (acz pełno miejsca przy drodze). Ruszyliśmy bardzo podekscytowani, pierwsza wycieczka po tak długim czasie to jest COŚ! Początek trasy był nam znany, bo szliśmy tamtędy ładnych parę lat temu z zamiarem wejścia na Devil’s Pointa i Cairn Toula (swoją drogą bardzo udany wypad). Pierwszy etap trasy to marsz wzdłuż rzeki Dee. Od samego początku nasze docelowe munrosy zamykały horyzont, ale nawet nie zrobiliśmy im zdjęcia gdyż wydawało nam się że to tylko jakieś szare kopy, zdecydopwanie za daleko żeby być naszym celem. W ogóle nie od razu zrobiło się fotogenicznie.

Po ok. pięciu km dochodzi się do Białego Mostu, gdzie można kontynuwać przez Glen Dee (w prawo), bądź tak jak my, w kierunku Glen Geldie (skręt w lewo). Można zobaczyć stamtąd fragment dalszego ciągu Glen Dee, z Cairn Toulem i kawałkiem Devil’s Pointa:

Glen Dee: fragment Devil’s Pointa oraz Cairn Toul

Stamtąd kontynuowaliśmy wzdłuż lasu, a raczej tego co z niego zostało (oprócz rzedkich modrzewi, mnóstwo powyrywanych z korzeniami pni); w kierunku Glen Geldie. Kiedy z oddali zaczyna majaczyć chatka (dawny cottage który niekiedy określa się jako Geldie Burn Bothy), wiadomo już że w niej- znaczy, dolinie – jesteśmy.

Zmierzając do chatki:

Idąc do Geldie Burn Bothy
Geldie Burn Bothy

Idąc przez Glen Geldie, docelowe munrosy mamy po lewej ręce; po prawej to zbocza Cairngormsów. Dnem doliny płynie Geldie Burn który musieliśmy przekraczać trzy czy cztery razy, co nie było wielkim problemem przy obecnym niskim stanie wody (choć raz trzeba było i tak zdjąć buty), ale wyobrażam sobie że w bardziej mokrym sezonie czy wczesną wiosną przejście przez ten potok może być po prostu niemożliwe.

To nasz już trzeci napotkany w tym rejonie wąż (raz znaleźliśmy też wylinkę) – najwyraźniej węży tam jak psów.

Poniżej natomiast An Sgarsoch oraz Carn an Fhidhleir w pełnej plaskatej krasie. Ale to i tak wcale nie są najmniej spektakularne munrosy w okolicy, co udowodnię!

Po naprawdę długim marszu ( w pewnym momencie zaczęłam opowiadać Mariuszowi nowele pozytywistyczne które olał był w szkole a ramach rozrywki), osiągamy kolejny charakterystyczny a malowniczy punkt trasy: ruiny Geldie Lodge. Na poniższym zdjęciu trochę się zlewają z tłem – trzeba ich szukać pomiędzy zieloną trawką a poziomym płatem śniegu.

Geldie Lodge z An Sgarsoch w tle

Tak wyglądają od drugiej strony (zdjęcie robione następnego dnia, stąd inne warunki):

Geldie Lodge

Z grubsza od tego momentu nie kontynuujemy dnem doliny, a zaczynamy delikatnie trawersować baaardzo pochyła zbocza pierwszego munrosa. Bierzemy azymut na niewysoką kopkę (Sgarsoch Bheag czyli Mały Sgarsoch), ponieważ ścieżka pnie się tak żeby obejść ją od zachodu (prawa ręka). I ta ścieżka na większości trasy jest, i to wyraźna.

Sgarsoch Bheag to to po prawej stronie zdjęcia, ścieżka będzie zakręcać tak by obejść go od drugiej strony:

OK, to teraz obiecany najmniej spektakularny munros czyli Król Plaskaczy. Masyw widoczny na zdjęciu to końcówka Cairngormsów. W centrum zdjęcia mamy naleśnika który ma status munro albowiem jego najwyższy punkt plasuje się na odpowiedniej wysokości. Jest to Mullach Clach a’Bhlair, na którym już mieliśmy średnią przyjemność być (znaczy wycieczka była bardzo fajna, tylko wrażenia górskie trochę niemrawe):

A kiedy jesteśmy już nieco wyżej, prezentuje się on następująco:

Widok w kierunku grupy którą zwykle określam (nieco na wyrost) jako góry Glen Shee:

Wchodzenie na An Sgarsoch nie było bynajmniej hardkowowe – włazi się łagodnym zboczem i na większości trasy jest ścieżka – ale przyznaję, że byliśmy już nieco zmęczeni oraz zaprzątało nas zagadnienie gdzie najlepiej się rozbić na noc.

Plan był taki żeby wejść na munrosa i znaleźć odpowiednie miejsce poniżej wierzchołka.

Szczyt osiągnęliśmy jeszcze w takim czasie, że nie musieliśmy w panice rozbijać namotu bo zrobi się ciemno. Maj i czerwiec w Szkocji, tym bardziej dalej na Północy, to zresztą moment kiedy o ciemność nie trzeba się specjalnie martwić (powiedziałabym, że wręcz przeciwnie).

Na wierzchołku a w zasadzie plateau szczytowym. Widoki nie należały do spektakularnych, dominował masyw Beinn a’Ghlo po sąsiedzku od południa.

Ze szczytu zaczęliśmy schodzić w kierunku doliny pomiędzy obiema munrosami, i trochę poniżej (wciąż na wysokości „munrosowej” jak mi się wydaje) znaleźliśmy wypłaszczenie które okazało się idealne pod namiot. Tu z widokiem na sąsieda Carn an Fhidhleir:

Trzeba przyznać że był to piękny wieczór.

Nie obyło się bez przygód, zanim mogliśmy się wygodnie wyłożyć w cieple śpiworów. Okazało się że zapomniałam pudełka na kontakty… Jak sobie z tym poradziliśmy? Po skorzystaniu z JetBoila do zagotowania wody na zupki, wlaliśmy do niego płyn do soczewek i posłużył jako jednokomorowe, wielkie pudło. Mam co prawda kontakty o różnej mocy, ale stwierdziłam że i tak są tylko dwa, więc lepiej poużerać się z nimi chwilę więcej niż zwykle niż po prostu wywalić.

Ranek okazał się fanastycznie słoneczny i ciepły, a soczewki udało mi się od razu założyć prawidłowo. Uznaliśmy to za dobre znaki.

Najpierw należało zejść na przełęcz pomiędzy munrosami, co robi na zdjęciu Mariusz z widokiem na, jak mi się zdaje, Beinn Dearg po lewej:

Masyw Beinn a’Ghlo oraz Carn a’Chlamainn:

Schodzenia na przełęcz, ona sama oraz włażenie na Fhidhleira normalnie musiało by być niebywale upierdliwe (typ terenu był nam dobrze – za dobrze- znany) ale w obecnym zaskakująco suchym sezonie było całkiem łatwo i przyjemnie. Element przegody wprowadził nieomijalny płat śniegu na którym można było się poślizgnąć i zacząć turlać z powrotem:

Poniżej Mariusz na wale szczytowym Fhidhleira, z Beinn a’Ghlo dominującym w tle:

Oraz zdjęcie szczytowe:

Patrzę na Zachód, w stronę Ben Nevisa, Grey Corries i Creag Meagaidh, ale nie byłam pewna co właściwie udało mi sie wypatrzeć i dlaczego zdecydowanie nie było widać Benka.

Zejście w dolinę nie należało do najprzyjemniejszych ale byłoby jeszzce gorsze w normalnych mokrych warunkach.

Przejście doliny pomiędzy munrosami zajęło chwilę, potem było tzreba się wspiąć na zbocza Sgarsoch Bheag, by dopiero po jakimś czasie osiągnąć moment kiedy poprzedniego dnia zaczęliśmy włazić na piewrszego munrosa. Przynajmniej jednak wiedzieliśmy już że od tego momentu jesteśmy na trasie którą już przeszliśmy a więc mamy bliżej niż dalej do samochodu.

Tym razem udokumentowaliśmy przeprawę przez największy z brodów:

Droga powrotna dłużyła się tak że mogłaby konkurować z wyprawą na munrosy Ben Aldera, albo na te nad Loch Mullardoch. Dodatkowo słońce po prostu szalało. Ten powrót to było dość ciężkie przedsięwzięcie, tym bardziej że nie mieliśmy wystarczającej ilości jedzenia.

Kiedy doszliśmy do samochodu (koło 19) i zobaczyliśmy że jest nienaruszony, a co więcej nie jest jedyny (parkowało ich obok chyba z sześć), radość i ulga były zupełne. W takim razie od razu dodam że nie byliśmy jedynymi łazikami na trasie: ogółem spotkaliśmy pięć osób (dwie pary i samotnika).

Trasa liczy sobie 42 km i naprawdę polecam zabrać rowery jeśli jest taka możliwość.

Moruisg

Nr 240, Moruisg

Wymowa: moruszk (z akcentem na druga sylabę)

Znaczenie nazwy: big water

Wysokość: 928 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 255.

Data wejścia: 9.10.2019

Moruisg leży po południowej stronie Glen Carron przy drodze A890, gdzie można zaparkować w zatoczce u samego początku trasy. Z początku oczywista ścieżka sprowadza z wału na wrzosowisko, prowadzi przez most i pod przejazdem kolejowym, by stopniowo stawać się coraz bardziej wątła. Poprowadzi nas jednak, czasem trochę ginąc, na sam szczyt.

Obok nas zaparkowała grupa myśliwych w swoich ubiorach w kolorze khaki. Kolejna grupka rezydowała nad rzeką, ci chyba tylko łowili. Kiedy podchodziliśmy połogim zboczem, kilkakrotnie było słychać strzały. Jesień to w Highlandzie czas deerstalkingu, przy czym są różne daty tegoż dla różnych rejonów. W bardziej cywilizowanych okolicach umieszcza się stosowne ostrzeżenia, z reguły na tablicach z mapą czy info o okolicy, ale tutaj nawet nie byłoby gdzie ani do czego takiej informacji przyczepić. Pocieszało mnie że byliśmy chyba nie najgorzej widoczni, w kurtkach czerwonawej, zielonej oraz granatowo-czerwonej, plus mój zielony plecak. Nie wiem czy za względu na nas czy z jakiegoś innego powodu myśliwi szybko się jednak zmyli (samochód odjechał) co sprawiło mi dużą ulgę – nie jest fajnie iść kiedy masz wrażenie, może nawet nie do końca mylne, że ktoś mierzy ci w plecy.

Poniżej zbocze Moruiska oraz (po prawej) korbet Sgurr nan Ceannaichean:

Zbocze wejściowe jest, jak to w Highlandzie, niemożebnie mokre. Dlatego lepiej w miarę możliwości trzymać się ścieżki, która na niektórych odcinkach jest minimalnie bardziej sucha niż reszta otoczenia. Samo włażenie jest zapewne dużo mniej żmudne kiedy ma się widoki, my niestety nie mieliśmy prawie żadnych. Nad Glen Torridon wisiały siężkie chmury, nie było widać nawet munrosów z zachodniej części Glen Carron. Po przeciwnej stronie Slioch też się chował.

Z drugiej strony, w lepszych warunkach pogodowych raczej nie zobaczylibyśmy czegoś takiego:

Kiedy osiągnęliśmy wał szczytowy po drugiej stronie coś się odsłaniało, acz niewiele. Pierswszy (wschodni) kopiec nie oznacza wierzchołka, do tego trzeba jeszcze kawałek podejść w kierunku zachodnim.

W chmurach chowa się masyw niezdobyego jeszzce pzrez nas munrosa Maoile Lunndaidh:

Zdjęcie szczytowe. Szczyt Moruisga nie należy do najbardziej charakternych. To raczej pagór, którego największym atutem jest lokalizacja.

Ze szczytu schodziliśmy w kierunku sąsiada – korbeta, Sgurr nan Ceannaichean. Korbet ten mierzy 913m n.p.m., i przez pewien czas cieszył się statusem munro (stracił go już za naszego pobytu w Szkocji, w większości naszych książek jeszcze występuje w tej roli), ale kolejny pomiar wykazał że jednak trochę mu brakuje. W sumie szkoda, bo jest to góra bardziej charakterna niż plackowaty Moruisg: w kształcie (przynajmniej od strony od której szliśmy) ściętej piramidy, z ładnym kotłem opadającym na północ do Glen Carron. Ponieważ pogoda zmieniała się błyskawicznie i – czego na zdjęciach nie widać – pieruńsko wiało i strasznie marzłam, zdecydowaliśmy że nie musimy na Sgurr nan Ceannaichean wchodzić, tzn. na zwornik z którego sprowadza ścieżka zejściowa oczywiście tak, ale niekoniecznie na sam wierzchołek.

Tu widać wspomniany kocioł. Nie jest zbyt efektowny bez śniegu, ale jeździliśmy doliną Carron wielokrotnie o różnych porach roku, i widziałam że pokryty śniegiem sprawia groźne wrażenie.

Podczas całej wycieczki towarzyszyły nam ryki jeleni (teraz mają one gody, stąd też deerstalking). Ryk jelenia brzmi mniej przeciągle niż krowy, i bardziej… Agresywnie? Dziko? Próbowaliśmy też je wypatrzeć na zboczach – w tym rajonie żyją ich olbrzymie stada – i kilka razy nam się udało. Zdjęcie poniżej jest jedynie ilustracyjne, nie zawiera jeleni 😉

Maoile Lunndaidh

Jak wspomniałm, w tym rejonie został nam jeszcze tylko jeden munros, położony po sąsiedzku Maoile Lunndaidh. Jest to dość długa trasa jak na pojedynczego munrosa (26 km), ale duża jej część to podejście/zejście doliną. Szkoda mi bedzie odhaczać ten rejon…

Faktycznie weszliśmy jedynie na zwornik, pomimo iż jak widać na wierzchołek było stamtąd blisko – rozpadało się jednak całkiem solidnie i widoczność się pogorszyła.

Zejście było znośne, dopóki teren był stromy. Kiedy zrobiło się bardziej połogo, zaczęło się to, co zwykle: bagienka, bagna, błotne dziury… Jedynym momentem roku kiedy CZASEM udaje się tego uniknąć jest lato, wtedy kiedy mamy już tradycyjny coroczny dwu- albo trzytygodniowy heatwave i przez ten czas faktycznie nie pada. Dlatego na Highland dobre buty, najlepiej z gumowym otokiem, oraz solidna impregnacja to podstawa. A kiedy jedzie się na dłuższy pobyt najlepiej mieć dwie pary treków. Nie wiem czy Szkocja jest najbardziej mokrym krajem na świecie (pewnie pierwszeństwo weźmie jakaś Indonezja czy Brazylia) ale na pewno nie ma daleko do podium.

Trasa to 12km, nasza wersja mogła mieć z 11 ponieważ nie weszliśmy na szczyt Sgurr nan Ceannaichean.

Innaccessible Pinnacle

Nr 239, Innaccessible Pinnacle (Sgur Dearg)

Wymowa: ang/ skur dierek

Znaczenie nazwy: z ang., niedostępna turnia/ red rocky peak

Wysokość: 986 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 164.

Data wejścia: 2.7.2019

Sgurr Dearg, potężna acz nietrudna do zdobycia piramida, leży w grani głównej Czarnych Cuillinów na Skye. Z jego kopuły szczytowej wyrasta skalna konstrukcja wyglądająca z różnych stron jak obelisk albo płetwa – i to jest właśnie Innaccessible Pinnacle, dla przyjaciół Inn Pinn, zmora większości munrobaggerów, albowiem żeby zaliczyć sobie munrosa trzeba na nią wleźć.

Najłatwiejsza droga idzie wschodnią granią i jest nadzwyczaj eksponowana. Baggerzy bez umiejętności wspinaczkowych wynajmują sobie przewodnika który wchodzi pierwszy, zakłada punkty oraz asekuruje podczas zjazdu (koszt za dwie osoby to średnio ok. 350 funtów). My poprosiliśmy o pomoc mojego brata, zresztą mając nadzieję że on też będzie się dobrze bawił podczas swojej pierwszej wizyty na Skye.

Noc przed wycieczką spędziliśmy w hostelu w Glen Brittle i okazało się że można pouczyć się tam zjazdów:

O poranku warunki były nieszczególne, ale wiadomo było że idziemy i że wchodzimy. W tym punkcie plan był absolutnie nieelastyczny.

Sgurr Dearg i jego zachodnie ramię oraz Window Buttress – wchodziliśmy nim (ramieniem) dokładnie centralnie:

W drodze na ramię minęliśmy niesamowity wąwóz, zaskakujące pęknięcie w powierzchni ziemi, do którego opada wodospad Eas Mor (zdjęcie z wieczora stąd różnica w oświetleniu):

Zaraz za wąwozem ścieżka rozwidla się – jej prawa odnoga wprowadza na ramię Sgurr Dearg a lewa do kotła (mieliśmy nią wracać). Tu skończył się spacarek, a rozpoczęło wreszcie podchodzenie do góry, z początku po piarżystym zboczu a później po bardziej skalistym terenie z fragmentami prostego scramblingu:

To, co miejscami się odsłaniało, zapierało dech. Na zdjęciu Sgurr Mhic Choinnich, Sgurr Thearlaich, oddzielony od niego niesławnym Great Stone Shoot Sgurr Alasdair, oraz Sgurr Sgumain. Zza przełęczy pomiędzy Mhic Choinnichem a Thearlaichem wygląda wierzchołek Sgurr Dubh Mor:

Wreszcie dotarliśmy popod Inn Pinna, który wyglądał tak jak jak na zdjęciach, tylko że… To nie było zdjęcie, tylko 3D, panorama dookoła plus chłód, wiatr i świadomość że to nie przelewki, zaraz będziem tam leźć.

Kiedy zeszliśmy do samego podnóża Inn Pinna, Paweł z Zosią zaczęli się szpeić, Mariusz dokumentował (akurat wchodził jeden zespół, a po nim drugi) a ja przyglądałam się temu co mnie czeka z różnych odległości, próbując ustalić co właściwie czuję. W pierwszej chwili była to wręcz lekka panika, albowiem początek naszego wejścia przedstawiał się tak:

Wyżej natomiast, ekspozycja oszałamiała:

Postanowiłam jednak się uspokoić i popatrzeć jak radzą sobie inni. Analizując od tej strony, wyglądało to nieco lepiej:

Obserwacja babki w białym kasku, ewidentnie nie wielkiej wspinaczki (radziła sobie, ale w kilku miejscach trochę rzeźbiła) utwierdziła mnie w przekonaniu że jakoś sobie poradzę, przynajmniej technicznie – o ile nie będę myśleć o lufie.

Drogę poprowadził Paweł:

Jako druga wchodziła Zosia, a ja tuż za nią. Mariusz zamykał team. Pomimo iż znalazłam się pomiędzy dwoma członkami ekipy, miał0 to znaczenie jedynie psychologiczne. Żadne z nich nie byłoby w stanie mi fizycznie pomóc gdybym gdzieć utknęła. Wiedziałam, że w związku z tym utknąć mi nie wolno – muszę się piąć na sam wierzchołek bo inaczej… autentycznie, nie wiem co. Nie mam pojęcia co moglibyśmy zrobić.

Początek biegł rysą i był bardzo prosty, wkrótce jednak trzeba było się przewinąć na grań. Lufa zapierała tu dech- Inn Pinn to tylko kawalątek skały na bardzo wysokiej górze, i wspinając się mamy po prawej stronie kilkaset metrów spadu w dolinę, a po lewej – pionową ścianę, gdzieś w dole półkę startową i… również spad do kotła. Żeby to ogarnąć wyobraźnią, polecami filmiki na YouTube, robione z drona. Zdjęcia z trasy nie mają szansy oddać jaka tam jest ekspozycja.

(Foto by Paweł)

Wszyscy zgodziliśmy się co do tego iż jeden moment był trudniejszy niż reszta. Widać go na zdjęciu z poprzednim zespołem. W pewnej chwili ich niebieska lina znika za głazem, i kawałek powyżej to właśnie crux całej trasy: dość gładki fragment ściany, z dobrymi chwytami ale bez oczywistych stopni. Tam się nieco przestraszyłam, ale wiedząc, że MUSZĘ iść do góry, jakoś wlazłam, w dużej mierze siłą woli.

Oprócz tego fragmentu wejście było raczej proste technicznie, a największy problem stanowiła lufa. Wchodząc, ani przez moment nie patrzyłam przez ramię, ani też między swoje stopy, chyba że to ostatnie było absolutnie konieczne.

(Foto by Paweł)
(Foto by Zosia)

Na wierzchołku ulżyło mi w stopniu niewiarygodnym, nawet czekający mnie zjazd już nie przerażał. Świadomość że weszłam na Inn Pinna i mam go z głowy – a niepewność czy i jak to zrobimy było to coś co gnębiło mnie od dawna – spowodowała że endorfiny zalały mi mózg. Nie starczyło ich jednak na to bym weszła na głaz szczytowy, jeszcze bardziej eksponowany i wyglądający jakby zaraz miał polecieć. Zdaję sobie sprawę że w ścisłym sensie oznacza to że Inn Pinna nie zdobyliśmy, ale w kategoriach munrobaggingu wejście na szczyt popod głaz wystarczy do zaliczenia munrosa. Ja w każdym razie nie mam zamiaru z nikim dyskutować na ten temat: zrobiłam dokładnie tyle ile mogłam i to musi wystarczyć, amen.

My na wierzchołku – foto by Zosia
Paweł na samiutkim szczycie – foto by Zosia

Zjazd nie okazał się ani w jednej dziesiątej tak przerażający jak się obawiałam, w dużej mierze dzięki lekcji poprzedniego wieczoru. Na górze pomógł mi Paweł, w dole asekurowała Zosia:

(Foto by Paweł)

W międzyczasie warunki pogodowe poprawiły się i Paweł z Zosią mogli po raz pierwszy w życiu podziwiać piękno Czarnych Cuillinów i wyspy Skye.

Blaven
Bruach na Frithe, Basteir Tooth, Am Basteir i Sgurr nan Gillean
Sgurr na Banachdaich, Sgurr Thormaid, Sgurr a’Ghreadaidh
An Stac, Sgurr Dubh Mor, Sgur Mhic Choinnich, Sgurr Dubh na Da Bheinn, Sgurr Thearlaich, Sgurr Alasdair

Z kopuły szczytowej Sgurr Dearga zeszliśmy fragmentem grani głównej do Bealach Coire na Banachdich, a niżej – skalistymi, a później piarżystymi zboczami, dnem kotła aż do wodospadu Eas Mor gdzie nasza ścieżka łączyła się z wejściową. Cała pętla (pętelka?) to zaledwie 8 kilometrów.

(Foto by Paweł)

Mapka z Walkhighlands: https://www.walkhighlands.co.uk/maps/map3_10sk.shtml

Beinn Mheadhoin

Nr 238, Beinn Mheadhoin

Wymowa: bejn wijan

Znaczenie nazwy: middle hill (za MunroMagic)

Wysokość: 1182 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 13.

Data wejścia: 23.6.2019

Na Beinn Mheadhoin robiliśmy już dwa podejścia. Jedno nie wyszło z powodu podjęcia próby w złym momencie roku (bodajże listopadzie), a to nie jest trasa na kilka godzin jasnego dnia. Drugie nie wyszło z powodów nie mających nic wspólnego z warunkami. Tym razem oczywiście byliśmy zdeterminowani na Beinn Mheadhoina wejść.

Trasa rozpoczyna się przy początkowej stacji kolejki na Cairn Gorm. Wybiega stamtąd wiele ścieżek, my poszliśmy tą która kopułę szczytową Cairn Gorma trawersuje od prawej strony, jako że na tym munrosie już dwukrotnie byliśmy.

Wychodzimy z wyjątkowo wysokiego punktu startowego i plateau osiąga się szybko (podczas włażenia można podziwiać piękną Fiacaill Ridge dalej na wschód). Dopiero stamtąd ukazuje się Beinn Mheadhoin:

A bardziej na prawo:

Konkretną, trudną do zgubienia ściechą podążamy przez płaskowyż, żeby zaraz zacząć z niego schodzić, po czym wdrapywać się ponownie już na cel właściwy. To jest stosunkowo ambitna trasa biorąc pod uwagę iż u celu jest tylko jeden munros.

Dopiero kiedy nasza ścieżka zaczyna obniżać się stromym żlebiem, wreszcie ukazuje się Loch Avon. Zejście żlebiem (które będziemy powtarzać w drugą stronę) to moim zdaniem najładniejszy fragment trasy, a widok jeziora ujętego w ramy rzeczonego żlebu, niesamowicie fotogeniczny.

Na dole mnie osobiście zachwyciły dwie rzeczy: maleńkie złote plaże oraz imponująca ściana Shelter Stone Crag, popularny cel wspinaczkowy. Cairngormsy różnią się od Cuillinów na Skye właściwie wszystkim, ale to właśnie w tym obłych, plaskatych górach można znaleźć multum pięknych ścian i kotłów do wspinaczki.

Najpierw idziemy brzegiem Loch Avon, by z kolei przetrawersować popod Shelter Stone Crag i zacząć już właściwą wspinaczkę na Beinn Mheadhoin. Jako trzynasty munros na liście musi być niesamowicie popularnym celem, bo ścieżka jest na całej długości, na wielu odcinkach zbudowana tatrzańską modą z kamieni.

Zanim osiągniemy zbocza Beinn Mheadhoin, dochodzimy do jakby misy? Kotła? W każdym razie kolejnego wypłaszczenia, w któtym znajduje się Loch Etchachan:

Masyw w tle to sam Ben Mcdui, acz nie umiem powiedzieć czy było widać szczyt. Kopuła szczytowa Mcduia jest wielka i rozlana – jest to góra która imponuje jedynie wysokością, bo na pewno nie liniami.

Nieco lepiej przedstawia się Cairn Gorm w przeciwnym kierunku. Widać żleb zejściowy i wychodzącą z niego ścieżkę sprowadzającą nad jezioro:

Kiedy kontynuujemy na Beinn Mheadhoina, to najpierw włazimy po umiarkowanie stromym zboczu (tu ścieżka nie jest chyba ewidentna, skoro zgubiliśmy ją gadając), a potem osiągamy partie szczytowe gdzie wreszcie widzimy słynne tory – tors – tej góry. Taka formacja skalna, spotykana w Cairngormsach w wielu miejscach (i będąca najwyższym punktem również munrosa Beinn Avon) nazywa się tor i tak jak Cairngormsy swoją rzeźbą kojarzą mi się z Karkonoszami, tak czy i tam takie formacje nie są powszechne? Przypomina mi się Słonecznik, z mojej jedynej wycieczki w te góry 17 lat temu.

Oraz z bliska, ten najwyższy tor jest zarazem wierzchołkiem:

Przyznam się szczerze że weszłam i zeszłam (zwłaszcza to drugie) z pomocą Mariusza i potwierdziło się że nie lubię takich kamiennych „stosów bułek”. Zdjęcie szczytowe jednak jest:

To Mariuszowe pokazuje formację szczytową z perspektywy:

Na szczycie nie zabawiliśmy długo, ponieważ powrót wypadał tą samą drogą a chcieliśmy wrócić o normalnej godzinie – choć przyznaję, przynajmniej o ciemności nie było się potrzeba w ten jeden z najdłuższych dni w roku martwić.

Wracając okoliczności mieliśmy nieco odmienne, nawet przez moment nas zmoczyło a żleb okazał się mniej przyjemny w takich warunkach.

Na samej końcówce jednak ponownie wyszło słońce czego efektem jest zdjęcie finałowe:

Beinn Mheadhoin to munros, przy którym trzeba trochę popracować, o czym przez parę kolejnych dni przypominały mi moje łydki (serio, ranek po oboje z Mariuszem musieliśmy stanowić ucieszny widok schodząc po schodach). Ale ma ten specyficzny cairngormsowy urok którego nie podejmuję się opisać nie z lenistwa, tylko z braku umiejętności – skoro własnego faceta nie umiem przekonać, czemu Cairngormsy uważam za o milion razy bardziej spektakularne niż pozostałe wschodnie Grampiany, to tym bardziej nie przekonam potencjalnych czytelników.

Beinn a’Chleibh

Nr 237, Beinn a’Chleibh

Wymowa: ben a klew

Znaczenie nazwy: hill of the chest (za MunroMagic)

Wysokość: 916 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 281.

Data wejścia: 14.4.19

Ben a’Chleibh jest przedostatnim munro pod względem wysokości, a sytuacji nie poprawia fakt iż jest połączony przełęczą z jednym z wyższych i ładniejszych munrosów, Ben Lui, przy którym po prostu ginie. A jednak trzeba było na niego wejść jako że na Ben Lui już byliśmy. Zresztą dawno już stwierdziłam że żadna wycieczka, na żadną górę nie jest czasem zmarnowanym – choćby dlatego że widoki z każdej góry, nawet najbardziej plaskatej, są unikalne.

Start z parkingu przy drodze A85 pięć minut jazdy na północ od Tyndrum. Trasa jest popularna (sporo ludzi wchodzi tędy na oba munrosy, ja osobiście polecam Ben Lui z przeciwnej strony, od Glen Cononish) więc ścieżka jest wyraźna. Już z parkingu widać dwa z tej perspektywy mało spektakularne wzniesienia, połączone szeroką przełęczą. To kształtniejsze po lewej to Ben Lui, a oblejsze po prawej Ben a’Chleibh:

Ben a’Chleibh poniżej, oczywiście samego wierzchołka nie widać:

Zaraz za parkingiem będziemy przekraczać rzekę Lochy. Wg Walkhighlands przejście jej w bród jest raczej bezprobemowe przez większość roku, aczkolwiek po deszczach/roztopach może być niebezpieczne. My nie mieliśmy kłopotów, udało się nam nawet nie przemoczyć butów.

Za rzeką przechodzimy tunelem pod torami kolejowymi (przechodzenie po torach w miejscu niedozwolonym jest w Szkocji karane wysoką grzywną), po czym ścieżka zaczyna się piąć leśno – trawiastym zboczem.

Wkrótce przecinamy szutrową drogę, i wchodzimy w las. Ten odcinek jest nieco upierdliwy – raz że błotnisty a dwa że to jest jeden z tych lokalnych lasków gdzie naprawdę przydałaby się maczeta.

Wkrótce wychodzimy na otwartą przestrzeń. Nawigacja jest oczywista: kierujemy się na przełęcz. Wreszcie zaczyna być coś widać, tzn. Glen Etive, Glencoe i podkowę Cruachana. Ta ostatnia na zdjęciu poniżej, a wzniesienie ze śniegiem na czubku, po prawej stronie zdjęcia, to Ben Starav:

Skoro okolice przełęczy widoczne były z parkingu, to musiało być i na odwrót, i faktycznie – poniżej można wypatrzeć nasz parking.

Tu w szerszym ujęciu, z Ben Staravem w tle:

Marsz na przełęcz powinien być przyjemną częścią trasy – nieduże nachylenie terenu, względnie sucho… Niestety wiatr był taki że urywał głowy. Na dole pogoda była na cienki polar, przełęcz zdobywałam zaś mając na sobie pięć warstw (koszulkę, cienką bluzę termo, polar, softshell i kurtkę) – wszystko co miałam w plecaku na czarną godzinę, plus zimowe rękawice. Mało tam nie uświrkłam.

Jak wspomniałam nachylenie terenu jest nieduże, dopiero ostatnie podejście na przełęcz jest bardziej strome:

Z przełęczy na szczyt jest już tylko kilka minut. Mimo średniego pogodowo dnia spotkaliśmy w tym rejonie mnóstwo ludzi, z których większość zdawała się zdobywać także Ben Lui.

Zdjęcie szczytowe z podkową Cruachana oraz Loch Awe:

A także Ben Lui, wyższy o ponad 200 metrów i faktycznie przytłaczający z tej perspektywy:

Powrót, rzecz jasna, ta samą drogą.

Trasa oraz cel nie były spektakularne pod żadnym względem, ale raz, że faktycznie trzeba było tę górę zdeptać; dwa, iż mieliśmy półroczną przerwę w chodzeniu. Cała tura to ok. 7.5km i zajęła nam trochę ponad cztery godziny.

Carn na Caim i A’Bhuidheanach Bheag

 Nr 235, Carn na Caim; nr 236, A’Bhuidheanach Bheag

Wymowa: karn na kejm; a wujanah weg

Znaczenie nazwy: cairn like peak of the curve; little yellow place (za MunroMagic)

Wysokość: 941 m n.p.m.; 936 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 232.; 240.

Data wejścia: 15.10.18

Kolejną trasę zrobiliśmy w Drumochterach i po ostatnich górskich przygodach było to doświadczenie dosyć szczególne. Drumochtery razem z płaskowyżem Mounth to, jak wiele razy już wspominałam, największa naleśnikownia w Highlandzie a że ostatnio wyprawialiśmy się raczej na Zachód, zdążyliśmy się odzwyczaić. 

Start z parkingu po zachodniej stronie A9, jakiś kilometr na południe od Dalwhinnie. Należy przekroczyć A9 (ostrożność wskazana, ruch jest pioruński) i po przejściu kawałka lasem kierować się „autostradą” na płaskowyż. Płaskowyż ten charakteryzuje się tym że dwa jego punkty mają (nie)szczęście sięgać powyżej 914m n.p.m. a w dodatku przewyższenie pomiędzy nimi to więcej niż 500 stóp, dlatego otrzymały status munro.



Poniżej początkowe partie podejścia z Dalwhinnie (widoczny budynek destylarni) w tle:



Kiedy osiągamy płaskowyż krajobraz robi się taki:



No Glen Shiel to to nie jest. „Grań” w kontekście tych, ekhm, gór, to pojęcie abstrakcyjne. Mimo to, jeśli wrzucić na luz i po prostu cieszyć się spacerem oraz obserwowac tundrową przyrodę, może być całkiem przyjemnie. Widzieliśmy np. multum zajęcy bielaków, które w tym momencie roku mają białe podwozia oraz łapy, a góra pozostaje brunatna.

Po drugiej stronie drogi, za wałem Drumochterów, piętrzą się o ileż bardziej charakterne szczyty grupy Aldera z przyległościami. Beinn Bheoil oraz Alder po lewej, dalej kawałek Lancet Edge:



Beinn a’Chlachair:



A w lewym górnym rogu, Geal Charn.



Poszliśmy tak jak sugerowało Walkhighlands, to znaczy po wyjściu na płaskowyż po osiągnięciu rozwidlenia dróg najpierw w lewo, na munrosa Carn a Caim. Płaskowyż nie jest rzecz jasna faktycznie płaski, roluje się w obłe wybrzuszenia, podchodzimy a to do góry a to w dół. Sam munros jest tak plaskaty że bez GPSa w słabszych warunkach pogodowych zlokalizowanie szczytu mogłoby być niemożliwe. Poniżej zaś ostatni z Drumochter Hills, jeszcze przez nas nie zdeptany Meall Chuaich. Już widać że emocje będą jak na grzybach:



Tu zaś sam wierzchołek Carn a Caim AKA Strzelistej Turni nr 1:

Na najdalszym planie Cairngormsy. I bardzo dobrze widać czemu Drumochter Pass od najdawniejszych czasów miała takie znaczenie, a i dziś przebiega przez nią główna droga na Północ oraz linia kolejowa: to jedyne miejsce gdzie takowe można było przeprowadzić, cały okoliczny teren to jeśli nie góry to takie właśnie poryte wąwozami płaskowyże, bariera dla komunikacji z użyciem pojazdów wbrew pozorom równie skuteczna, co gdyby piętrzył się tu spektakularny łańcuch górski. 



Co świetnie widać także poniżej.



Z Carn a Caim należy się wrócić do rozwidlenia, po czym zacząć zasuwać na A’Bhuidheanach Bheag. Odległość jest mniej więcej taka sama ale to podejście jest nieco żmudniejsze ze względu na większą liczbę i wysokość garbów przez które przechodzimy. 



Jak podaje Walkhighlands, jakieś 500 metrów od tego wierzchołka A’Bhuidheanach Bheag na którym stoi trianguł znajduje się kolejny o identycznej wysokości. Oczywiście przy tym ukształtowaniu terenu absolutnie nie jest to ewidentne a na tym drugim nie ma nawet kopczyka. Szukanie go można zatem pozostawić purystom jako że i tak 99,9% munrobaggerów zalicza tylko ten z triangułem (co wystarczy żeby uznać munrosa za zdobyty). Myśmy nawet nie wiedzieli o tym bliźniaczym wierzchołku więc nie było dylematu.

Powrót po własnych śladach.

Wycieczka ekscytująca nie była, ale że dzień był piękny na pewno nie będę tej eskapady wspominać źle. Choć nie są to munrosy na które planujemy kiedykolwiek wrócić.

Trasa liczy sobie 19km i udało się nam ją ogarnąć w niecałe 6 godzin (na pewno mozna szybciej).

Opis z Walkhighlands:>>LINK<<

Mapka z Walkhighlands:>>LINK<<


Tom a Choinich i Toll Creagach

Nr 233, Tom a’Choinich; nr 234, Toll Creagach

Wymowa: tom ahonih; tol kregah

Znaczenie nazwy: hill of the moss; the rocky hollow (za MunroMagic)

Wysokość: 1112 m n.p.m.; 1054 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 41.; 77.

Data wejścia: 29.9.18

Ta wycieczka miała być naszą pierwszą do Glen Affric: doliny słynącej z urody i dzikości, gdzie znajduje się aż osiem munrosów, w tym dwa najwyższe po zachodniej stronie Great Glen oraz cztery inne wyjątkowo trudno dostępne. Najłatwiejszymi są te położone w jej wschodniej części Tom a’Choinich oraz Toll Creagach, jako że trasa zaczyna się bardzo niedaleko od parkingu oraz jest dość krótka (16.5 km). Dla naszych aktualnych potrzeb, jak i na pierwszy kontakt z doliną, sprawiała wrażenie idealnej.

Nowy parking znajduje się nad brzegami Loch Bheinn a’Mheadoinn i ciężko go przegapić. Za parkingiem kierujemy się dosłownie parę kroków szosą po czym skręcamy w szutrową drogę, z początku ostro do góry.

Na drugim planie widać Sron Garbh, szczyt o statusie munro top który standardowo pokonuje się podczas zdobywania następnych w dolinie trzech munrosów. Po prawej widać natomiast Tom a’Choinich i w zasadzie całą drogę wejściową: kawałek dnem doliny, potem w górę po lewej stronie strumienia, oraz dalej szeroką granią tak jak idzie pas skałek.

Po lewej Sgurr na Lapaich (nie mylić z górą tej samej nazwy nad Loch Mullardoch), w głębi Mam Sodhail. Wyglądają niepozornie ale to złudzenie wywołane częściowo przez to że Gleann nam Fiadh którą podchodzilismy leży stosunkowo wysoko. Mam Sodhail i sąsiedni Carn Eige są odpowiednio na 14. i 12. miejscu munro-listy. 

W dolinie jest, jak to w Highlandzie, niemożliwie mokro, a ostatnia paskudna pogoda nie poprawiała sytuacji. Trzeba uważać na dziury w których można złamać nogę albo takie z błotem, które potrafi zassać buta.

Podchodzenie granią Creag na h-Inghinn okazało się najładniejszym kawałkiem drogi, z widokami na Gleann nam Fiadh i – niżej – położone w Glen Affric jezioro. Widać było niektóre szczyty Glen Shiel (a konkretnie, w różnych momentach, Sgurr nan Conbhairean, Mullach Fraoch-coire i Ciste Dubh) ale bez szału, bo cały dzień panowała tam paskudna pogoda. 

Tutaj widać sporą część trasy na Mam Sodhail i Carn Eige, ten pierwszy w kadrze acz zasłonięty chmurką. Same góry wyglądały obiecująco ale to raczej trasa na wiosnę/lato ponieważ liczy sobie 28km.

Sam Toll Creagach wyglądał jak stóg siana i charakterem zdecydowanie odstawał zarówno od swojego sąsiada jak i reszty otoczenia.

Partie szczytowe Tom a’Choinich (samego wierzchołka nie widać). Jest to całkiem ładna góra czego nie można powiedzieć o Toll Creagach który wygląda jak kopiuj-wklej z Glen Shee i okolic.

Góry Glen Affric, o czym łatwo zapomnieć jako że atakuje się je od południa, także leżą nad przeklętym Loch Mullardoch. Jezioro w końcu się odsłoniło. Munrosy z odległości nie wyglądały na tak charakterne jak je zapamiętałam, ale było widać jak niemożliwie długa jest to trasa, zwłaszcza część nad jeziorem. Jestem dumna że zrobiliśmy ją na sportowo tzn. nie korzystając z motorówki, ale powrót wspominam jako coś okropnego.

Chwilowe załamanie pogody przyszło kiedy osiągaliśmy wierzchołek Tom a’Choinich.

Ścieżka zejściowa biegnie grańką opadającą ze szczytu (kolejny malowniczy kawałek), która wyprowadza na wypłaszczenie wysoko pomiędzy munrosami, skąd na Toll Creagach jest już dosłownie moment.

Widać kopiec na szczycie Tom a’Choinich oraz zejście wymuszone ukształtowaniem terenu:

Podchodzenie na Toll Creagach jest tak łagodne że praktycznie bezwysiłkowe. Na szerokiej kopule szczytowej znajduje się punkt triangulacyjny, ale wierzchołek właściwy jest oznaczony kopcem (to jeden z tych szczytów gdzie prawidłowe oznaczenie najwyższego punktu jest kluczowe).

Poniżej widać niemal całą drogę zejściową. Ukształtowanie terenu jest łagodne, w wyższych partiach grunt jest częściowo kamienisty – problemy zaczynają się niżej gdzie mamy typową highlandzką roślinność (trawy i wrzosy) która chłonie wodę jak gąbka. Ponownie, trzeba uważać na ukryte dziury (niektóre tak głębokie że wchodzi cały kijek trekkingowy) oraz bagienka których głębokości woleliśmy nie sprawdzać, od kiedy w jednym odcinku swoich przygód Bear Grylls o mało się w takim nie utopił.

Ciężko było się skupić na bezpiecznym schodzeniu kiedy Obcy włączyli szperacze:

Trasa była piękna, sąsiednie munrosy wyglądały zachęcająco i generalnie wrażenia z wycieczki wszyscy mieliśmy więcej niż pozytywne, ale mam z Glen Affric taki problem że totalnie nie kupuję jej jako najpiękniejszej szkockiej doliny. Za spektakularne uważam niezmiennie takie miejsca jak Glencoe, Glen Shiel z południowymi przyległościami, rejon Nevis-Mamores, Torridon, wreszcie znane póki co ze zdjęć Fisherfieldsy. Żeby to przebić trzeba prawdziwej petardy, miejsca które urywa dupę – nie widzę by Glen Affric miała taki potencjał. Oczywiście czas na formułowanie miarodajnych opinii przyjdzie kiedy poznamy całą dolinę a nie tylko skrawek, ale nie sądzę żebym zmieniła wtedy zdanie. Konkurencja jest za duża i zbyt silna.

Mapka z Walkhighlands:>>LINK<<

Opis z Walkhighlands:>>LINK<<

Neist Point, Skye

Neist Point to najbardziej na zachód wysunięty cypelek Skye, znajdujący się w północnej części półwyspu Duirinish nad zatoką Moonen. To jeden z klasycznych widoków jakie figurują na kalendarzach i pocztówkach dzięki czemu jest bardzo popularny wśród turystów. Ale chciałabym zaznaczyć że Skye, jak i całe zachodnie wybrzeże, pełne jest podobnych miejsc, i zamiast traktować przewodniki jak religię warto (jeśli ma się możliwość) zrobić sobie po prostu objazdówkę/ki nadbrzeżnymi drogami. Można wtedy odkryć perełki których nie znajdzie się w książkach: miniaturowe zatoczki, białe plaże za małe żeby konkurować z tymi najbardziej znanymi, skupiska wystających z morza skał i wysepek, oraz oczywiście widoki na Hebrydy Zewnętrzne. Popularne atrakcje są oblegane nie bez powodu ale bardzo polecam powłóczenie się samemu od czasu do czasu! 

Jako że Neist Point to atrakcja szeroko znana, jest przy nim pokaźny parking (w czwartkowe popołudnie był prawie pełen), oraz nawet jakaś buda bodaj z suwenirami i żarciem nieopodal (ta akurat zamknięta). 

Pięknie wyglądają położone nieco dalej na południe klify Waterstein Head (296m n.p.m.):

Klasyczny pocztówkowy kadr. Wzniesienie w centrum zwie się An t-Aigeach czyli Głowa Ogiera (piękna nazwa!). Nie umiem znależć żadnej info o jego wysokosci ale z poziomic na mapie wynika że to mniej więcej 60m n.p.m. Jako że cała Skye to jeden wielki plan filmowy, ten widok pojawia się jakoby w „Przełamując fale” Von Triera (nie potwierdzam, nie oglądałam).

Tu nieco przesunięty widok (bo ileż można oglądać te same klasyczne ujęcia):

Klif An t-Aigeach naprawdę budzi szacunek.

Wejście na wierzchołek było sprawą oczywistą, zajmuje zresztą nie więcej niż pięć minut.

Mazio jak zwykle darł się, że mam nie podchodzić za blisko krawędzi. Tak jakbym kiedykolwiek miała na to ochotę z moim pseudo vertigo ;P

Latarnia została zbudowana w 1909 roku, i wygląda typowo dla szkockiego zachodniego wybrzeża (nie mówię że te na wschodnim na pewno czymś się różnią, po prostu rzadko tam bywam).

Pagóry w tle to Hebrydy Zewnętrzne ale nie umiem powiedzieć czy na Harris czy na North Uist.

Poniżej latarni znajduje się wielkie pole kopczyków, które skojarzyło mi się z „cmentarzyskiem świstaków” bodajże na Rohaczach. Był też jeden dramatyczny apel:

Widok od drugiej strony. To samego końca cypla zabrakło nam może 200 metrów już czysto kamienistego wybrzeża.

Neist Point jest niewątpliwie wart odwiedzenia, ale niekoniecznie ze względu na walory krajobrazowe choć te są niewątpliwe (przypominam to co napisałam na początku, takich miejsc jest więcej) lecz na łatwość dotępu – nie trzeba się martwić gdzie zostawić samochód, jest wygodna droga itp. Na wycieczkę z rodziną idealne miejsce, miłośnikom przygód polecam jednak także samodzielną eksplorację.

Opis z Walkhighlands: >>LINK<<

Mapa: >>LINK<<


Glen Shiel: The Brothers Ridge

Nr 230, Aonach Meadhoin; nr 231, Sgurr a’Bhealaich Dheirg; nr 232, Saileag

Wymowa: unah mian; skur a bialah djerik; salak

Znaczenie nazwy: middle ridge; rocky peak of the red pass; little hill (za MunroMagic)

Wysokość: 1001 m n.p.m.; 1036 m n.p.m.; 956 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 135.; 96.; 205.

Data wejścia: 25.9.18

Braćmi nazywane są trzy munrosy w północnej grani Glen Shiel, w opozycji do leżących w tej samej grani bardziej znanych i bardziej kształtnych Sióstr. Miały to być nasze ostatnie już munrosy w tej dolinie co oznacza że raczej nie będziemy tu wracać dopóki nie skompletujemy wszystkich, za to później… Obok Glencoe, Cuilinów i The Mamores tu będziemy jeszcze wielokrotnie coś ogarniać. Kapusty będą mogły za to się cmoknąć.

Zaparkowaliśmy tak żeby do samochodu zejść i przetuptaliśmy te kilka kilometrów szosą do punktu startowego na wysokości Cluanie Inn. Ścieżka z początku jest wyraźna, później to już nie ma wielkiego znaczenia. To, co podczas podchodzenia wydaje się być szczytem munrosa to jedynie liczący sobie 843m n.p.m. przedwierzchołek – o ile ostatnie partie podejścia nań są dość strome, po jego osiągnięciu teren się wypłaszcza i przede wszystkim wreszcie pokazuje się nasz pierwszy munro.

Pogodę mieliśmy zdecydowanie jesienną: zimno, mokro i ciągłe ryzyko że chmury przykryją nas na amen, toteż pstrykaliśmy jak najwięcej zdjęć póki było coś widać. Poniżej Loch Cluanie i Cluanie Inn:



Momentami dzięki dziurom w chmurach robiło się bardzo fotogenicznie. Kompozycja pt. randomowy kopczyk oraz munro Ciste Dubh: 



Południowa grań Glen Shiel:



Spektakl dawany przez chmury i światło był momentami nawet bardziej dekoracyjny niż gdybyśmy mieli pełne słońce, ale przyjemność estetyczną psuła świadomość iż w każdej chwili może się on skończyć.



Grań wyprowadzająca na Aonach Meadhoin z okolic wspomnianego przedwierzchołka. Szczyt właściwy po lewej:



Na pierwszym planie korbet Am Bathach, a dalej munrosy Mullach Fraoch-choire i A’Chralaig:



Po raz kolejny grań południowa, gdzie światło po prostu szalało:



Oraz Ciste Dubh inkrustowany tęczą.



Na wierzchołku Aonach Meadhoin, munrosa numer 230. Tu zrobiliśmy szybkie zdjęcia po czym trzeba było lecieć dalej, jako że trasę rozpoczęliśmy nieprzyzoicie późno to jest w południe (urlop ma swoje prawa).



Droga na Sgurr a’Bhealaich Dheirg (można dostrzec kopiec szczytowy). Trzeci brat jest całkowicie schowany a to co widać na dalszym planie to już Siostry: Sgurr nan Spainteach i Sgurr na Ciste Duibhe.



Grań pomiędzy pierwszym a drugim munro jest przepięknie zdefiniowana i wąska (czego zdjęcia o tyle nie oddają że nachylenie stoków po obu stronach to zaledwie około 30 stopni, więc koło lufy to nawet nie stało), to bardzo piękny kawałek trasy i dokładnie to czego Glen Shiel ma pod dostatkiem.



Gdzieś na tym odcinku pogoda faktycznie się spieprzyła i mało brakowało a przegapilibyśmy wierzchołek Sgurr a’Bhealaich Dheirg – leży on u zarania pobocznej grani (bardzo zresztą ładnej), kilkadziesiąt metrów od głównej. Zdecydowanie jest to jeden z ładniejszych wierzchołków munrosów:



Kiedy zaczęliśmy marsz w kierunku Saileag pogoda wciąż nie rokowała, ale na zdjęciach coś jednak widać. Na tym odcinku grań również jest bardzo ładna a w pewnym momencie całkiem serio się zwęża (co widać poniżej), i te kilka kroków po mokrych śliskich skałach trzeba było robić dość uważnie.



Saileag to najniższy z braci, obiektywnie ładna góra ale dużo traci sąsiadując z dużo wyższymi i kształtniejszymi Siostrami.



Gdzy osiągnęliśmy wierzchołek było już naprawdę późno i trzeba było szybko lecieć w dół żeby ciemności nie zastały nas zanim znajdziemy ścieżkę zejściową.



Ostatni rzut oka na Sgurr a’Bhealaich Dheirg:



Z Saileag szeroką granią zeszliśmy na przełęcz skąd zbiegała ścieżka prosto na parking gdzie zostawiliśmy samochód. Zejście, choć relatywnie krótkie, okazało się o tyle problematyczne iż było dosyć ślisko a w pewnym momencie faktycznie zapadł zmrok i trzeba było wyjąć czołówki, co nie ułatwiało szybkiego schodzenia. Na szczęście ścieżka wytyczona jest dość inteligentnie, w najstromszych miejscach zygzakuje. Udało się dotrzeć do samochodu bez strat własnych większych niż stłuczona kostka.

Bracia mnie nie zawiedli, munrosy były niekapuściane, dużo marszu po ładnej grani: dokładnie tego spodziewałam się po Glen Shiel. Ta trasa musi być niesamowita w zimie!

Mapka z Walkhighlands: >>LINK<<

Opis z Walkhighlands (od drugiej strony): >>LINK<<