Stob a’Choire Odhair

Nr 97, Stob a’Choire Odhair

Wymowa: stob a kori uar

Znaczenie nazwy: peak of the dappled corrie (za MunroMagic)

Wysokość: 945m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 226.

Data wejścia: 12.01.13

Stob a’Choire Odhair większość baggerów zalicza z sąsiednim, wyższym i ciekawszym Stob Ghabhar, ale na tym już byliśmy. Polecam zajrzeć do linku >>LINK< bo daje pojęcie jakie stamtąd ładne widoki. Tym razem nie mieliśmy szczęścia.

W Bridge of Orchy należy skręcić koło hotelu. Do parkingu jedzie się parę minut. Przekraczamy most Wiktorii i kierujemy się w lewo, by po dwóch kilometrach osiągnąć początek dolinki pomiędzy Stob Ghabhar i Stob a’Choire Odhair.

Lokalne jelenie są wyluzowane na maksa, wcale się nie boją:

Image Hosted by ImageShack.us

Jak widać warunki były niezimowe, śnieg tylko na szczytach, poza tym wyglądało to raczej na listopad niż styczeń. Aż trudno uwierzyć że tydzień później lawina zabiła pod niedalekim Bideanem cztery osoby.

Image Hosted by ImageShack.us

Na ramieniu powyżej widać zygzaki ścieżki. Widoczna część stanowi nieco więcej niż połowę drogi. Ludzi nawet trochę szło ale o wiele mniej niż poprzednio na Ben Challuma, zapewne z powodu smętnej pogody. Chociaż były i plusy: zero wiatru i dość wysoka temperatura, nawet para nie leciała z ust.

Wszystko poniżej to masyw Stob Ghabhar, ścieżka leci dalej na przełęcz pomiędzy munrosami z której mieliśmy schodzić:

Image Hosted by ImageShack.us

Rzut oka za siebie i w zasadzie jedyne widoki jakie mieliśmy (najpierw resztę otoczenia zasłaniało drugie ramię naszej góry i Stob Ghabhar, a kiedy wyszliśmy wysoko i teoretycznie powinno być widać Rannoch Moor przylazła chmura):



Warunków śniegowych nie skomentuję, bo w obliczu niedawnej tragedii nie wypada.

Na szczyt wchodzi się bezproblemowo, stromizn większych od tej strony nie ma… Ta góra jest potencjalnie ekstra ze względu na widoki, a my niestety przeszliśmy się jedynie kondycyjnie.

Przełęcz jest głęboka a Stob Ghabhar potężnie nad nią góruje. W sumie to niewiele widziałam podobnych przewyższeń pomiędzy sąsiadującymi munrosami.


Z przełęczy w dolinkę schodzi się migiem, a dalej już powtarzamy poranną drogę.
I tyle, munro – wycieczka bez fajerwerków. Z drugiej strony, jak by nie patrzeć coś jednak zrobiliśmy. Na chwilę obecną zagrożenie lawinowe jest tak duże, że plany na sobotę stoją pod znakiem zapytania.
Na deser kolejny bezstresowy jeleń:


Trasa liczy 14 kilometrów:


Beinn an Dothaidh


Nr 72,
Beinn an Dothaidh

Wymowa: ben an do-hi

Znaczenie nazwy: hill of the scorching (za MunroMagic)

Wysokość: 1004m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 129.

Data wejścia: 26.02.11

Beinn an Dothaidh, choć nie byliśmy na nim wcześniej, nie był nam górą nieznaną. Raz że jest częścią Great Wall of Rannoch, koło którego przejeżdżamy zawsze w drodze do Glencoe / Fort William / generalnie w bardziej północne rejony zachodniego Highlandu. Po drugie połowę drogi na niego mieliśmy już kiedyś zrobioną, bo munros ten łączy się z drugim, Beinn Dorainem, naszym pierwszym w ogóle, a najdogodniejsza trasa na oba wiedzie przez przełęcz pomiędzy nimi.

Parkujemy w Bridge of Orchy, koło stacji kolejowej. Po przejściu krótkim tunelem pod torami od razu zaczyna się nasza trasa. Nawigacyjnie jest to jedna z najbardziej oczywistych dróg w Highlandzie: kierujemy się prosto jak strzelił na widoczną poniżej przełęcz (nasz munros po lewej, Beinn Dorain po prawej, a ten pan nie wiem co tam tworzy :P):

Podejście jest trochę żmudne, przede wszystkim ze względu na swą monotonię. Kiedy wchodzimy pomiędzy ramiona gór teren znacznie się spiętrza. Z samej przełęczy jakiś szałowych widoków nie ma, jest za nisko położona. Nie robiliśmy tam postoju tylko od razu ruszyliśmy do góry. Na początku jest trochę opcjonalnych skałek, gdzie znaleźliśmy naszym zwyczajem scrambling, super-mini ale zawsze ;D

Widok z przełęczy na Loch Lyon

Monotonnym ramieniem kierujemy się prosto w górę. Z początku wydawało się, że nie będzie zbyt ciekawie, dlatego po wbiciu się w partię szczytową byliśmy zaskoczeni widokiem kotła, który opadał od strony niewidocznej z drogi wejściowej. Okazało się że góra kryje także bardziej charakterną twarz.

Beinn an Dothaidh ma trzy wierzchołki, z których pierwszy jest najwyższy, ale warto odwiedzić wszystkie, szczególnie z ostatniego są wspaniałe widoki. Poniżej Marcin bierze kurs na środkowy:


Niestety nad Glencoe stały chmury, za to patrząc w tamtym kierunku mogliśmy podziwiać ogromne Rannoch Moor:

Poniżej w tle Beinn Achaladair, kolejny munros tworzący Great Wall of Rannoch. Oprócz niego w tej grupie zostały nam jeszcze dwa.

Trzeci wierzchołek i widok na Mamlorn Hills:

Marcin nie mógł się oprzeć i uskutecznił własną wersję Jezusa ze Świebodzina, czy też z Corcovado, jeśli wziąć pod uwagę że stoi na górze:

Otoczenie Loch Lyon po raz kolejny. Góry w tym rejonie nie powalają śmiałością kształtów (wyjątkiem jest Beinn Dorain, a i to tylko z jednej strony), ale – mnie przynajmniej – urzekają swoim spokojnym klimatem.

Za mną a konkretnie za moim plecakiem widać munrosa Beinn Mhanach, drugiego po Beinn Dorainie który podoba mi się z kształtu (zdjęcie musiałoby pokazać go całego, by oddać czemu) i który będzie moim kolejnym celem w tej grupie.

Tradycyjna droga zejściowa pokrywa się z wejściową, ale woleliśmy zejść po swojemu, na rympał zboczem opadającym w kierunku Bridge of Orchy. Z początku jest bardzo strome, potem stopniowo łagodnieje (przy śniegu – cóż za fantastyczna miejscówka do dupozjazdów :D). Dzięki takiemu wyborowi drogi przez cały czas mieliśmy przed sobą widok na Loch Tulla, Glen Orchy, góry Glen Etive oraz Blackmount.

Loch Tulla i wzgórza Glen Etive

Klasyczny szkocki widok: górskie zbocze, owce oraz "loch":

W dole mieliśmy małą zagwozdkę którędy przekroczyć wyjątkowo rwący (wiosna idzie!) strumień, ale w końcu się udało. Wracać postanowiliśmy przez Glen Orchy, w celu pokazania chłopakom fantastycznego przełomu River Orchy. Tu widok na dolinę, niestety nie dało się nie ująć w kadrze niechcianych bohaterów pierwszego planu:

Rzeka nie zawiodła. Dzięki wysokiemu stanowi wody część formacji była wprawdzie pozakrywana, ale pędzące masy wody robiły wrażenie. Głębokościomierz pokazywał prawie pięć metrów, z wycieczek w innych częściach roku pamiętam, że to dużo.

Beinn an Dothaidh jest ładną i widokową górą, akces jest łatwy i topograficznie oczywisty, myślę że jest to bardzo fajny cel zwłaszcza na początek zbierania munrosów, bo stanowczo nie powinien zniechęcić. Trasa jest ponadto bardzo krótka. Opcja dobra też, kiedy nie mamy ochoty ani energii na adrenalinowy wypad, a chcemy po prostu w niezbyt męczący sposób nabić sobie munro-licznik.

Stob Ghabhar

Nr 57, Stob Ghabhar

Wymowa: stob gur (z wydłużonym u)

Znaczenie nazwy: peak of the goats

Wysokość: 1090m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 55.

Data wejścia: 12.02.10

Jak dobrze że są jeszcze ciekawe cele na południu. Stob Ghabhar i jego sąsiad Stob a’Choire Odhair leżą w bajecznej lokalizacji. To rejon Blackmount (oryginalnie Monadh Dubh), otoczony przez Glen Etive i Glencoe Hills, grupę Cruachana, Crianlarich oraz Tyndrum Hills, a także dla kontrastu pustkowie Rannoch Moor. Nawet Marcin który twierdzi że w góry dla widoków nie chodzi, był zachwycony.

Miejsce startu na mapce (będzie, ale muszę się najpierw skonsultować z Mariuszem). Wędrujemy drogą po płaskim przez jakieś 5km – czyli jest dobrze, można się rozgrzać przed wbijaniem właściwym. Cel widać od razu. Planowaliśmy taką a nie inną drogę wejściową (możliwości jest wiele, nasze przewodniki rekomendują akurat inne) ze względu na atrakcję w postaci grani Aonach Eagach (po prawej, nie mylić z tą w Glencoe), której ostatni fragment miał być nieco lufiasty – jeśli można do łatwej trasy dodać odrobinę pieprzu, należy taką możliwość bezwzględnie wykorzystać.


Pogoda miała być taka sobie, tymczasem już na starcie zaczęła nas rozpieszczać.

Wbijkę do kotła urozmaicał strumień, który na licznych progach tworzył przepiękne wodospady, jeziorka w misach skalnych albo takie lodowe komnaty jak poniżej. W ramach terapii odstresowywującej jedno z owych jeziorek zostało obrzucone kamieniami (gremialnie) oraz… obsikane (indywidualnie) ]:P

Po osiągnięciu kotła postanowiliśmy dawać do góry skalistym południowym ramieniem. Śniegu nie było tam prawie w ogóle więc zapowiadał się normalny scrambling. Weszliśmy nie bez przygód – w pewnym momencie wmanewrowaliśmy się w nieciekawe miejsce ponad lufą niewielką (10m?) ale wystarczającą żeby się zabić, a chwyty i stopnie były bardzo kiepskie. Mariusz oczywiście wpakował się na górę, po czym nie miał wyjścia, musiał się piąć dalej ponieważ nie dałby rady tamtędy zejść. Ja wycofałam się z ostatniego miejsca gdzie jeszcze było to możliwe, i jakkolwiek nie było tam jakichś wielkich trudności technicznych miałam niezłego stresa, widząc między nogami te 10m pionu. Znaleźliśmy z Marcinem inny wariant, i potem już do grani było łatwo.

Sama grań w swej początkowej części – ot, grzbiet, dlatego nie mogłam się już doczekać tej ostatniej wąskiej sekwencji. W tle sąsiedni munro Stob a’Choire Odhair:

Gdzieś w tamtym rejonie zdecydowaliśmy, że na drugiego munrosa nie idziemy. Zwyczajnie nam się nie chciało. Pogoda była taka, że woleliśmy kontemplować spektakularne widoki niż zapieprzać, jak to zwykle ma miejsce w przypadku naszych zimowych wycieczek.

Końcówka Aonach Eagach nas nie rozczarowała. Może tylko swoją krótkością. Faktycznie było powietrznie, wąsko a brak jakichkolwiek trudności pozwalał delektować się tym bez przeszkód.

Niestety, sielanka trwała na przestrzeni może 100m, potem grań znów się rozszerzyła. Poniżej szczyt:

A na kolejnym zdjęciu rozciągające się za Marcinem Rannoch Moor:

Zaintrygowały nas ślady, które wyglądały jakby ktoś odcisnął je butem do garnituru. Inna rzecz że zestawienie moich raków z tym śladem jest nieco tendencyjne, same buty zupełnie by tam wystarczyły. Raki wrzuciliśmy przed zwężeniem grani tak na wszelki wypadek, i póki co nie chciało nam się ich zdejmować choć śnieg był raczej sypki.

Wierzchołek Stob Ghabhar na południe opada pięknym urwiskiem, na północ dużo łagodniejszym zboczem:

Szcególnie widok na Glen Etive z Ben Staravem był piękny – niebo nad tamtym rejonem niebieściło się przez cały czas.

Atak szczytowy zajmuje kilka minut. Tradycyjnie mieliśmy chmurę, ale uparliśmy się, ze ją przeczekamy i wprowadziliśmy zamierzenie w czyn.

Widok na zachód, z ostrymi wierzchołkami Cruachana po prawej:

Schodziliśmy opadającym na południowy zachód ramieniem, którym biegnie zalecana przez McNeisha droga zejściowa, ale szybko nam się znudziło. Po znalezieniu odpowiednio wyglądających pól śnieżnych zjechaliśmy do kotła na dupach: operacja, pełna uciechy i niepozbawiona pewnych nieoczekiwanych przygód, pozwoliła zaoszczędzić kupę czasu. Po raz pierwszy tej zimy wsiadaliśmy do samochodu przed zachodem słońca.



Trasa jest świetna ze względu na odcinek grańką. Nie stanowi wyzwania, jest za to śliczny. Jeśli wbijać się na tę górę, to tylko tamtędy. O lokalizacji i widokach pisałam na początku. Klasyka. Warto!!!

Wszystkie foty pod >>LINKIEM<<.


Creise i Meall a’Bhuiridh


Nr 27, Creise i nr 28, Meall a’Bhuiridh

Wymowa: krisz; milla wuri

Znaczenie nazwy: nieustalone; hill of the bellowing

Wysokość: 1100m n.p.m.; 1108m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 50.; 45.

Data wejścia: 4.04.2009

Creise leży u wylotu Glen Etive, sąsiadując z Buachaille Etive Mor. Meall a’Bhuiridh, z którym tworzą masyw, wysuwa się na plan pierwszy wyrastając nad drogą A82 – to ta góra, z ktorej spada wyciąg narciarski – zaś wycofane Creise staje się widoczne dopiero po osiągnięciu Glen Etive. Szczyt można osiągnąć na wiele sposobów. The Munros McNeisha rekomenduje najłatwiejszą drogę, wzdłuż żlebu w centrum. Dla zaawansowanych jest grań Inglis-Clark. My wybraliśmy opcję pośrednią, czyli wchodzenie granią przez Sron na Creise.

Najpierw trzeba było pokonać niekończące się wrzosowisko. Na początku pomyliliśmy drogę próbując startować z parkingu u wylotu Glen Etive, co wiązało się z koniecznością przekraczania rzeki. Teraz wiem, że najlepiej zaczynać na wysokości mostu na A82 i dawać na przełaj po najprostszej linii, rzekę mając po prawej stronie.

W krajobrazie dominuje Stob Dearg, bardziej imponujący sąsiad. Nam niestety jakoś nie chciał się do końca odsłonić.

Po przekroczeniu strumienia teren wreszcie stromieje, co oznacza że zaraz zacznie się trasa właściwa. Pojawiają się pierwsze skałki. Z początku szliśmy po prawej stronie żlebu ktory oddziela Sron na Creise od reszty masywu, by wkrótce zdecydować że wbijamy na grań.

Od tego momentu zaczyna się scrambling. Skała jest bardzo dobra, przede wszystkim na tyle szorstka że nawet po mokrej się jakoś specjalnie nie ślizgaliśmy. W dwóch momentach musiałyśmy z Kasią trochę pokombinować, panowie natomiast nie mieli tam żadnych zagwostek.

Trudność nie większa niż na Aonach Eagach, ale wszystko na zaledwie 300 metrach.

Już blisko szczytu Sron na Creise przeżyliśmy chwilę grozy. Grań zamykał potężny boulder, a obejścia nie było widać.



Wydawało się, że możliwości są dwie. Mariusz wszedł bardzo stromą rysą z minimalnymi chwytami i stopniami, ale reszta z nas wolała poszukać czegoś prostszego. Tym sposobem wmanewrowałam się w kominek, który Wojtek ocenił na tatrzańskie 4 z plusem. Mariusz probował mi pomoc od góry, pozostali od dołu, aż po kilku minutach spanikowałam totalnie, nawrzeszczałam na wszystkich i jakoś się wycofałam. Cieszę się, że nie wlazłam wyżej, bo stamtąd w przypadku utknięcia mogłoby nie być tak prosto się wydostać.

Po moim wycofie wiadomo już było, że kominkiem nie ma się co pchać. Na szczęście po małym rekonesansie okazało się, że po lewej stronie jednak jest obejście! Krótki trawers po zboczu, a potem mały scrambling wyprowadziły nas dokładnie na wierzchołek Sron na Creise.
Poniżej odpoczynek od wiatru i deszczu w bothy bagu:

Ze Sron na Creise musimy jeszcze spory kawałek podejść granią. Scrambling zakończył się definitywnie.

Warunki pogodowe były najoględniej mowiąc słabe. Deszcz przeszedł w śnieg, widoczność zerowa, a wiatr mną i Kaśką po prostu rzucał. Uważam jednak, że i tak mieliśmy sporo szczęścia, że najtrudniejsze miejsca udało nam się przejść kiedy było jeszcze całkiem znośnie.

Z wierzchołka odbijamy w lewo na przełęcz.

Dupozjazdy były boskie:

Na Meall a’Bhuiridh wchodziliśmy około 30 minut. Idzie się niezbyt stromą, kamienistą granią. Skalisty wierzchołek to najwyższy punkt całej trasy.

Kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka zaczyna się wyciąg. Schodzimy wzdłuż niego na sam dół. Całą długość orczyka udało się pokonać na siedzeniach, niestety poniżej śnieg się skończył i trzeba było tuptać z buta. Zejście w dolnych partiach jest bardzo strome, ścieżka całkiem zerodowana i moim zdaniem jest to najbardziej męcząca (ex aequo z brodzeniem we wrzosowisku) część trasy. Pozytyw jest zaś taki, że schodzimy prosto na parking.

Kiedy schodziliśmy, pogoda zmieniła się diametralnie i po raz pierwszy tego dnia można było zobaczyć nasz cel w całej okazałości. Poniżej Sron na Creise i grań szczytowa, wierzchołek właściwy góry nie jest widoczny na zdjęciu.

A tu jeszcze widok z szosy, Sron na Creise to ta wielka trójkątna formacja po prawej. Widać stamtąd całą naszą część scramblingową. Wierzchołek ponownie niewidoczny.



Wycieczka była genialna. Najtrudniejszym momentom daję ****, acz Mariusz by się z tym pewnie nie zgodził. No ale skala jest MOJA. Wariantów przejścia jest w większości cięższych miejsc więcej niż jeden, gdzieniegdzie trudności można całkowicie ominąć, choć z wyjątkiem tego bouldera pod granią szczytową nie warto moim zdaniem tego robić.
Samochód najlepiej zostawić na parkingu koło Glencoe Ski Centre, tego na który będziemy schodzić. O tej porze roku dobre buty konieczne – śnieg spływa z gór i wrzosowiska po prostu pływają.