

















Po raz drugi wybraliśmy się do Lake District, na trzecie najwyższe wzgórze Anglii, Helvellyna. Prowadzi na nie wiele ścieżek, ja wybrałam najciekawszy wariant tak do wejścia, jak i zejścia. Niestety, Lake District tym się różni od Highlandu, że na popularniejszych drogach są tłumy nie mniejsze niż na tatrzańskich szlakach.
Startujemy z miasteczka Glenridding. Leży ono u samych podnóży masywu Helvellyna, więc obywa się bez długich podchodzeń. Do góry zaczynamy się wbijać praktycznie od razu. Długość całej pętli to jedynie 12 km – zdecydowanie nie są to cairngormskie dystanse.
Poniżej widok na urocze Ullswater. Do Glenridding dojeżdżamy drogą prowadzącą wzdłuż krętego brzegu jeziora i stanowczo nie jest to fragment dla osób z chorobą lokomocyjną.
Z początku wędrujemy zboczami, z widokami tylko po lewej ręce, w bardzo szybkim tempie zyskując wysokość.
Kiedy w końcu osiągamy początek grani Striding Edge, póki co jeszcze łagodny i szeroki, ukazuje się sam Helvellyn. Nie wygląda zbyt spektakularnie, linie ma raczej klockowate, ale nie o sam szczyt tu chodzi, a o prowadzące nań i z niego granie: wspomnianą Striding Edge i Swirral Edge.
Poniżej właściwa Striding Edge, wąski i skalisty odcinek grani. Taką masę ludzi, jaka nim wędruje, w Highlandzie widziałam tylko na Ben Lomondzie i oczywiście Nevisie.
Wreszcie osiągamy samo gęste – staram się cały czas iść ostrzem grani. Nie jest trudno, w większości miejsc ręce nie są potrzebne, choć przyznaję że silny wiatr zmusza mnie do korzystania z nich w wielu miejscach, które normalnie po prostu bym przeszła. Cholerny wiatr odbiera nam sporo przyjemności z pokonywania tego odcinka – bo jakkolwiek jest łatwo, w miejscach gdzie grań najbardziej się zwęża nie uśmiecha mi się stracić równowagi.
Można iść po ostrzu grani, można też trawersować ją od strony stawu, ale że naprawdę nie jest trudno, za to widokowo, nie bardzo widzę sens.
Jedyne trudniejsze – i całkowicie nieomijalne – miejsce, to zejście na przełęcz z której rozpoczyna się atak szczytowy – dwójkowy scrambling w jednym z kilku, przypominających tatrzańskie, kominków.
Zaraz potem mamy fragment podejścia po świetnej skale, kojarzący mi się z łatwiejszymi partiami Czerwonej Ławki – jego również można ominąć, ale nie ma do tego żadnych powodów, wspinaczka jest banalna a daje dużo więcej radości niż marsz ścieżką.
Na szczytowym plateau nie zabawiamy długo – zbyt mocno wieje. Widoki na drugą stronę masywu są sympatyczne, niestety nic nam jeszcze nie mówią – nie umiemy zlokalizować nawet Scafell Pike’a, to dopiero nasza druga wizyta w Lake District.
Początek Swirral Edge wyznacza kamienny kopiec. I bardzo dobrze, inaczej byłaby trudna do znalezienia – opada z plateau tak gwałtownie, iż trzeba podejść do samej krawędzi żeby zobaczyć gdzie się zaczyna. W pierwszej chwili efekt jest mocny, bo wydaje się, że będziemy schodzić po Bóg wie jakiej stromiźnie, ale wrażenie mija w miarę jak się obniżamy. Swirral Edge jest podobna w charakterze do Striding Edge, ale o ile tamta była z grubsza pozioma, ta opada dość mocno w dół. Ponieważ jest położona na większej wysokości, zalegało tam jeszcze sporo lodu i śniegu. Jako że nie mieliśmy raków (a nawet gdybyśmy mieli, raczej nie opłacało by się ich zakładać na tak krótki fragment) szliśmy bardzo ostrożnie. Odcinek gęstego szybko się kończy, i można iść dalej granią na Catstye Cam albo od razu obniżać się do Czerwonego Stawu – wybraliśmy ten drugi wariant.
Powrót, jak widać na mapce, już bez mocnych wrażeń, za to jest co podziwiać po drodze – ładne lasy, tak rzadko spotykane w Highlandzie, i urocze domki z kamienia, jakich w tej miejscowości (a pewnie i w całym regionie) pełno, idealnie komponujące się z otoczeniem.
Trasa jest niezbyt forsowna i bardzo ładna. Dobra dla początkujących scramblerów, bo bez wielkich trudności pozwala trochę się obyć ze skałą. Na Helvellyna nie radziłabym wchodzić inną drogą. Te dwie granie jedyne w całym masywie mają charakter.
Po raz pierwszy odwiedziliśmy Anglię. Lake District leży w podobnej odległości od nas jak Glencoe, ale że tamtejsze trzytysięczniki nie liczą się do munros, jakoś nigdy nie wpadliśmy żeby je pozwiedzać. Aż do teraz, kiedy to (szac za pomysł Marcinie) postanowaliśmy przyatakować od razu najwyższego – Scafell Pike’a, i zrobić zarazem jakiś ciekawy scrambling.
Masyw Scafell jest konkretny. W sensie rozległości, bo wysokością, choć najwyższy w Anglii, nie imponuje. Nasz Pike to najwyższy z kilku wierzchołków, o wysokości 978m n.p.m. Dróg jest tam masa, my zdecydowaliśmy się na opcję zaproponowaną w piśmie Trail, co prezentuję poniżej:
Start z parkingu w Seathwaite, a potem tak jak pokazuje mapka, do połączenia z Corridor Route wygodnie i bez emocji.
Za połączeniem – tam gdzie na mapce szlak rozwidla się – wbijamy do Skew Gill, wąskiego i stromego wąwozu, który z dystansu wygląda tak:
Wąwóz nie zapraszał. Powiedziałabym, że wręcz odwrotnie. Byliśmy jednak tym bardziej podekscytowani, bo nareszcie miało się zacząć samo gęste. Zwłaszcza iż panowała dupówa pogodowa i wobec braku widoków trudności miały być jedyną atrakcją.
W wąwozie można było albo próbować wspinać się wzdłuż jego zboczy, albo machnąć ręką i walić środkiem, po strumieniu. Druga opcja była technicznie łatwiejsza, ale pierwsza nieco bardziej sucha (nieco, bo jaka była pogoda i warunki widać aż nadto wyraźnie). Ślizgawica, jak można się było spodziewać, niezła, ale skała przypominająca tatrzański granit (a co to faktycznie było, nie wiem, nie znam się) mimo wszystko dawała jakąś tam pewność.
Klimaty, głównie dzięki pogodzie, były jak z filmu fantasy względnie horroru:
W niektórych miejscach nie było wyboru i trzeba było dawać strumieniem.
Im wyżej, tym scrambling stawał się ambitniejszy. W najtrudniejszym miejscu, z którego zdjęć nie mamy (znajdowało się powyżej tego co pod spodem) było naprawdę nieźle – myślę, że na warunki tatrzańskie byłaby to I. Kilkumetrowa ścianka gdzie trzeba było się podciągnąć, stopnie i chwyty wyraźne, acz mikre, spływająca zewsząd woda i śliskość, plus ryzyko spadnięcia do strumienia. Bardzo emocjonujące miejsce, ale wszyscy daliśmy radę, każdy po swojemu.
Za tym najcięższym miejscem czekał nas jeszcze odcinek kruchym żlebem, po czym teren się wypłaszczył.
Zgodnie z opisem z Traila mogliśmy stąd pójść dwojako. Albo jeszcze konkretniejszym scramblingiem przez Custs Gully, albo znacznie łatwiej żlebem i zboczem przez tzw. The Band. Obie opcje wyprowadzają na początek rejonu szczytowego, The Great End. Zależało nam oczywiście na przejściu przez Custs Gully. Mapa nie do końca pokrywała się jednak z poglądowym, "przestrzennym" rysunkiem z pisma. Nie byliśmy pewni, którędy dalej, zwłaszcza że widoczność była słaba. Przed nami widniało w każdym razie coś takiego:
Jedyne co było wiadomo to to, że gdzieś tam w górze jest Great End. Daliśmy zatem prosto w jego kierunku, na przełaj, przez bulderki a potem przez żleb:
… po którego przejściu stało się jasne, że wzorowo odtworzyliśmy trasę, tyle że przez The Band. Nasz scramblingowy target mogliśmy sobie teraz popodziwiać z góry, na tyle na ile było cokolwiek widać. Niestety, przeciwko cofnięciu się przemawiało zbyt wiele argumentów i pomaszerowaliśmy w kierunku szczytu.
Z Great Endu na wierzchołek jest jeszcze trochę, głównie po płaskim ale jest też kilka podejść. Na górze stały chmury, nie spędziliśmy tam zatem ani minuty dłużej niż było konieczne. Zdjęć też nie daję, bo oprócz naszej dzielnej drużyny nic tam nie ma ;P
Wracaliśmy przez Corridor Route i nawet przy mocno ograniczonej widoczności oczywiste było, iż jest to droga piękna. Prawie cały czas trawersująca zbocza masywu, z efektownymi wąwozami co jakiś czas, a formacje terenu, choć tego samego typu co w większości znanych nam szkockich grup górskich, wydały mi się jednak bardziej charakterne niż ich szkockie odpowiedniki. Oczywiście mówię o tym konkretnym typie rzeźby, bo Cuiliny, Torridon czy Assynt to zupełnie inna bajka. No i tym bardziej nie wysuwam daleko idących wniosków odnośnie ogółu Gór Kumbryjskich po zapoznaniu się z pojedynczym masywem. Mówię tylko jakie wrażenie zrobiło na mnie samo Scafell Range.
Wycieczka, nawet pomimo braku widoków, była świetna. Do Lake District będziemy wracać regularnie, zwłaszcza że jest tam całkiem sporo celów scramblingowych, no i wiadomo – urok nowości (chociaż jako absolutnie zakochana w Lochaber zawsze będę uznawać wyższość gór Szkocji) 😉
Zdjęcia pod >>LINKIEM<<