Neist Point, Skye

Neist Point to najbardziej na zachód wysunięty cypelek Skye, znajdujący się w północnej części półwyspu Duirinish nad zatoką Moonen. To jeden z klasycznych widoków jakie figurują na kalendarzach i pocztówkach dzięki czemu jest bardzo popularny wśród turystów. Ale chciałabym zaznaczyć że Skye, jak i całe zachodnie wybrzeże, pełne jest podobnych miejsc, i zamiast traktować przewodniki jak religię warto (jeśli ma się możliwość) zrobić sobie po prostu objazdówkę/ki nadbrzeżnymi drogami. Można wtedy odkryć perełki których nie znajdzie się w książkach: miniaturowe zatoczki, białe plaże za małe żeby konkurować z tymi najbardziej znanymi, skupiska wystających z morza skał i wysepek, oraz oczywiście widoki na Hebrydy Zewnętrzne. Popularne atrakcje są oblegane nie bez powodu ale bardzo polecam powłóczenie się samemu od czasu do czasu! 

Jako że Neist Point to atrakcja szeroko znana, jest przy nim pokaźny parking (w czwartkowe popołudnie był prawie pełen), oraz nawet jakaś buda bodaj z suwenirami i żarciem nieopodal (ta akurat zamknięta). 

Pięknie wyglądają położone nieco dalej na południe klify Waterstein Head (296m n.p.m.):

Klasyczny pocztówkowy kadr. Wzniesienie w centrum zwie się An t-Aigeach czyli Głowa Ogiera (piękna nazwa!). Nie umiem znależć żadnej info o jego wysokosci ale z poziomic na mapie wynika że to mniej więcej 60m n.p.m. Jako że cała Skye to jeden wielki plan filmowy, ten widok pojawia się jakoby w „Przełamując fale” Von Triera (nie potwierdzam, nie oglądałam).

Tu nieco przesunięty widok (bo ileż można oglądać te same klasyczne ujęcia):

Klif An t-Aigeach naprawdę budzi szacunek.

Wejście na wierzchołek było sprawą oczywistą, zajmuje zresztą nie więcej niż pięć minut.

Mazio jak zwykle darł się, że mam nie podchodzić za blisko krawędzi. Tak jakbym kiedykolwiek miała na to ochotę z moim pseudo vertigo ;P

Latarnia została zbudowana w 1909 roku, i wygląda typowo dla szkockiego zachodniego wybrzeża (nie mówię że te na wschodnim na pewno czymś się różnią, po prostu rzadko tam bywam).

Pagóry w tle to Hebrydy Zewnętrzne ale nie umiem powiedzieć czy na Harris czy na North Uist.

Poniżej latarni znajduje się wielkie pole kopczyków, które skojarzyło mi się z „cmentarzyskiem świstaków” bodajże na Rohaczach. Był też jeden dramatyczny apel:

Widok od drugiej strony. To samego końca cypla zabrakło nam może 200 metrów już czysto kamienistego wybrzeża.

Neist Point jest niewątpliwie wart odwiedzenia, ale niekoniecznie ze względu na walory krajobrazowe choć te są niewątpliwe (przypominam to co napisałam na początku, takich miejsc jest więcej) lecz na łatwość dotępu – nie trzeba się martwić gdzie zostawić samochód, jest wygodna droga itp. Na wycieczkę z rodziną idealne miejsce, miłośnikom przygód polecam jednak także samodzielną eksplorację.

Opis z Walkhighlands: >>LINK<<

Mapa: >>LINK<<


Sveti Ilija (Chorwacja)

 

Ostatni urlop spędziliśmy na chorwackim półwyspie Pelješac którego kulminację stanowi tytułowy masyw. Sveti Ilija, czyli Św. Ejliasz – dawniej Perun – liczy sobie 961m n.p.m. i wyrasta prosto z morza, czyli to taki munro honoris causa. Najbardziej spektakularną cechą masywu są południowe urwiska, momentami pionowe, opadające prosto do Orebicia, gdzie się zatrzymaliśmy. Dosłownie po otwarciu drzwi (okno niestety było na inną stronę) ukazywała się przepiękna biała ściana:



Mariusz wyczytał że na górę wiedzie kilka znakowanych szlaków. Pierwszy zaczynał się tuż koło naszego hotelu więc jako droga wejściowa „wybrał się sam”. Drugim ewentualnie mieliśmy zejść acz tylko jeśli go zlokalizujemy ponieważ nie posiadaliśmy żadnej mapy (mapy to w ogóle osobna historia o czym dalej). Na zdjęciu masyw Sv. Iliji z morza:



Ten pierwszy szlak prowadzi z Orebicia w kierunku miejscowości Bilopolje, przechodząc koło malowniczego xv-wiecznego klasztoru Naszej Pani od Aniołów. W razie gdyby były wątpliwości względem trasy drogę do klasztoru każdy miejscowy wskaże (zamiast szosą można iść też  znakowanym skrótem przez las). Za klasztorem jeszcze około kilometra asfaltem aż do szlaku właściwego (jest drogowskaz i tablica).



Był bodajże trzeci października a temperatura w słońcu przekraczała 30 stopni. Zabraliśmy z sobą sześć litrów wody (te góry są suche jak pieprz), z czego pozostało nam niecałe pół litra, oraz obowiązkowe osłony na głowy. Bez tego odwodnienie i udar gwarantowane. Jeśli ktoś łazi tu w sierpniu to naprawdę podziwiam. Śnieg i lód jednakowoż zdarzać się czasem muszą o czym świadczyły ślady raków na kamieniach.



Szlak jest znakowany na czerwono i zgubić się nie sposób, znaki i strzałki są namalowane bardzo gęsto. Ta strona masywu jest połoga, urwiska zostawiamy w tyle. Bez ścieżki nie dałoby rady przedrzeć się przez typowo sródziemnomorskie kolczaste krzaczory. Wytrasowano ją niezwykle łagodnie, stromych odcinków jest tylko parę. Można na relaksie podziwiać Kanał Pelješki i wyspę Korčulę.



Słońce chciało nas zabić ale przeżyliśmy dzięki wodzie i licznym zalesionym odcinkom.



Szlak opuszcza wreszcie południowe zbocza by skręcić na północny wschód, w serce masywu. Ten odcinek jest niemal cały porośnięty lasem, wbrew temu jak na ogół układają się w górach piętra roślinne. Kiedy dochodzimy do domku myśliwskiego drogowskaz informuje, że do szczytu jeszcze 20 minut i moim zdaniem to ocena trafna. Powyżej domku las się kończy, zaczynają się odsłaniać szczyty mainlandu na północy i zachodzie, i wchodzimy po kamiennym białym podłożu na kopułę szczytową.



Na wierzchołek wychodzi się nagle i niespodzianka jest porównywalna ze stanięciem na Krzyżnem. Partie szczytowe od strony wejścia są bardzo łagodne, tymczasem okazuje się że ze wszystkich innych stron szczyt jest fajnie powietrzny. Widoki zapierają dech a klimatu dodaje krzyż fotogenicznie udekorowany kolorowymi gałgankami.  



Grań z tyłu, z której opadają piękne klify, wyglądała na ciekawą alternatywę do zejścia ale jednak nie na dziko i bez mapy. Dalej piętrzą się peljeszackie „vinogorje”, całe porośnięte winoroślą gdzie wino-sklep goni wino-sklep. Po lewej widać mainland.



Ściana która góruje na Orebiciem opada z nieco niższego wschodniego wierzchołka na który warto podejść. Wydaje się iż można by stamtąd zeskoczyć do miasta, trochę tak jak z Giewontu do Zakopanego.



Kiedy w końcu słońce spędziło nas ze szczytu, po dojściu do domku myśliwskiego mieliśmy do wyboru wrócić drogą wejścia albo trasą odchodzącą w przeciwnym kierunku, również znakowaną. Z braku mapy nie dało rady sprawdzić jak przebiega ale wychodziło nam że nie ma bata, zbiegając na wschód musi przechodzić przez tamtejsze urwiska, czego technicznie nie umieliśmy sobie wyobrazić. W końcu machnęliśmy ręką i zeszliśmy po własnych śladach, mało nie padając po drodze trupem od upału. Klimat miał tę dobrą stronę iż po zejściu do Orebicia już jedno zimne Karlowaczko z kija wystarczyło żebym osiągnęła momen zen.

Na Sv. Iliję wybraliśmy się jeszcze raz, z braku innych górskich celów w okolicy. Lokalne vinogorje są przez miejscowych traktowane czysto utylitarnie i nikt się tu nie bawi w szlaki a bez szlaków potrzebna by była maczeta. Zresztą nawet na Ilję map hikingowych nie było, w trzech sklepach w Dubrovniku usłyszeliśmy że tu nikt nie łazi po górach, mapy to są drogowe i o co nam w ogóle chodzi. Tymczasem z sieci wiadomo że na górę tę jest sporo tras, część znakowana. A i nieznakowane można przecież ogarnąć tylko potrzebna jest mapa w odpowiedniej skali, żeby chociażby po układzie poziomic zorientować się w ukształtowaniu terenu. W końcu najbardziej pomocna okazała się uliczna tablica z planem Orebicia, której zrobiliśmy zdjęcie. Ukazywała ona ładnie przebieg obu znakowanych tras (naszej poprzedniej i tej którą zdecydowaliśmy się nie schodzić). Wynikało z niej iż ta druga trasa faktycznie wbija się od strony urwisk ale ewidentnie jest to do wejscia więc tę też zaplanowaliśmy na kolejny raz.

Punkt startowy na samym końcu ulicy krajla Tomislava w Orebiciu (dobrze oznaczony: drogowskaz i napis na kamieniu). Tym razem pogoda była dużo bardziej odpowiednia na łażenie. 

 



Kiedy z Orebicia podziwia się masyw Sv. Ilji, po prawej stronie od głównego szczytu znajdują się pomniejsze wzniesienia, beczkowaty Kabal i piramidkowa mała Vižanjica. Szlak po strawersowaniu Kabala wchodzi pomiędzy nie by potem skręcić ostro na zachód, przeciąć urwisko po połogiej półce ponad klifami, osiągnąć płaskowyż którym obniża się do domku myśliwskiego, a na szczyt wchodzi już tak samo jak poprzednia trasa.

Zdjęcie poglądowe z wody, Kabal i Vižanjica po prawej:



Ten wariant jest krótszy, prowadzi w większości lasem (przepięknym!) co w upale może mieć kluczowe znaczenie, jest też o wiele bardziej malowniczy. Pierwotnie drogi tej używali pątnicy pielgrzymujący do kaplicy św Eljasza na szczycie, a pielgrzymi to niekoniecznie najmłodsza i najbardziej fit część populacji. Dlatego trasę wytyczono tak żeby nawej największa pierdoła nie dostała zawału po drodze: same komfortowe zygzaki, nawet przy zejściu relaks dla kolan. Cudowna ścieżka. Nawiasem kaplicy już nie ma albowiem pieprznął w nią piorun. Może dlatego nie spotkaliśmy też żadnych pielgrzymów.

Po prawej Vižanjica:



Trasa przechodzi pod urwiskami opadająymi z grani która nas zainteresowała kiedy oglądaliśmy ją ze szczytu.



Po chorwacku „kozice” to krewetki, co odkryłam w pizzerii. Gdyby na wycieczce był z nami jakiś miejsowy słysząc nasze komentarze odnośnie biegających krewetek na piargach mógłby trochę osłupieć.



Najpiękniejszą częścią szlaku jest ta gdy przecina on opadające do Orebicia ściany. To, co z dołu wydaje się niezdobytym klifem, w rzeczywistości ma słabe punkty. Już bardzo wysoko pod wierzchołkiem ściana się kładzie i po powstałej w ten sposób póle można przejść niemal bez świadomości że kilkanaście kroków dalej jest podcięta.



Z tego odcinka można sobie ze szczegółami podziwiać Orebić który prezentuje się jak na dłoni. A później, z dołu, można analogicznie odtwarzać sobie przebieg trasy.



Z póły wejście bezpośrednio na szczyt byłoby dość karkołomne, szlak trawersuje więc kopułę do osiągnięcia płaskowyżu gdzie na fragmencie dość mocno się obniża po to, by koniecznie zahaczyć o domek myśliwski. 



Ten odcinek był nam już znany.

Tym razem pizgało tak że bałam się podchodzić do krawędzi, a huczało jak helikopter. 



Zeszliśmy znów po własnych śladach czując się już niemal jak eksperci w temacie Sv. Ijili. Choć tak naprawdę można by na nią wejść pewnie jeszcze na wiele sposobów. 

Z naszych szlaków zdecydowanie ciekawszy i fajniejszy był ten drugi, choć najlepiej byłoby chyba zrobić pętlę.

Należy pamiętać że tu nigdzie nie ma wody!!!

Czasy wejścia wg drogowskazów to 2.30h pierwszym szlakiem i 2h drugim. W upalny dzień tak szybko raczej nie pójdzie. Oba szlaki znakowane są w ten sam sposób, na czerwono, a znaki są rozsiane bardzo gęsto i myślę że nawet we mgle ciężko było by się zgubić.


Błękit, zieleń i złoto czyli trzy dni na Północy

 

Ostatni wypad nie był górski lecz objazdowy, ponieważ wybraliśmy się z Ernestem i Olą którzy mieszkają w Polsce. Plan noclegowy – pierwsza noc na Skye, druga w Lochinver – nie pozostawiał dużo miejsca na improwizację: wiadomo że przy takich odległościach główną atrakcją będzie sama jazda przez Highland. 

Nocleg mieliśmy w Portree Hotel >>LINK<<. Było bardzo czysto, pokoje przytulne, sympatyczny personel, śniadanie rewelacja: bogaty bufet „kontynentalny” oraz kilka solidnych opcji na ciepło z karty. Jedyne do czego mogę się przyczepić to akustyka – pomiędzy naszymi poddaszowymi pokojami było jedynie przepierzenie co na dłuższą metę byłoby wybitnie krępujące. Jedną noc jakoś jednak przetrwaliśmy.

Przed wieczorną eskapadą do hotelowego baru wyskoczyliśmy popod The Storr, najwyższe (719m n.p.m.) i najbardziej południowe z pasma Trotternish Hills, popularne głównie z powodu wyrastającego u jego podnóża obelisku Old Man of Storr. To tu kręcono np. otwierającą sekwencję Prometeusza (i pewnie coś jeszcze jak znam życie, filmowcy uwielbiają wyspę Skye). Poniżej wszystko elegancko widać: 



Napisałam że wybraliśmy się „popod” Storra, bo nikt też nie zamierzał na niego wchodzić. Do samego Old Mana też zresztą nie doszliśmy zadowalając się widokiem z dołu. Jeśli o mnie osobiście chodzi to perspektywa wiszących nade mną osiemdziesięciu munrosów – oraz świadomość że pracowicie wdrapałam się na dzieście dwa – sprawia iż czerpię radość z rzadkich okazji kiedy mogę w Highlandzie wrzucić bardziej luźny tryb. Żeby było jasne, nadal kocham munrosowanie, tyle że to jest przy naszym pracowitym trybie życia i napiętym grafiku naprawdę wielkie i wymagające samozaparcia przedsięwzięcie.



Światło tego wieczoru było jak marzenie fotografa i musiałam się mocno zastanowić które zdjęcia wybrać.



Pamiętam że patrzyliśmy na Cuilliny i zastanawialiśmy się ile osób będzie się niedługo szykować do noclegu na grani – początek weekendu, pogoda nie z tej ziemi, wspaniała okazja żeby zrobić grań główną w warunkach zimowych.



Kolejnego dnia musieliśmy się przemieścić do Lochinver, ale przed rozpoczęciem podróży wyskoczyliśmy jeszcze na Quirang po drugiej stronie Trotternish Hills. Pod >>LINKIEM<< relacja z mojej i Mariusza poprzedniej wycieczki lata temu (niestety imageshack zeżarł część zdjęć ale wciąż polecam).

Tym razem coś nam się pomerdało i nie poszliśmy wzdłuż krawędzi klifów podziwiać leżący w dole park skalny, a jakimś cudem zabrnęliśmy na najwyższy punkt wzniesienia, Meall na Suiramach (543m n.p.m.). Z kolei wracając również nie weszliśmy pomiędzy skalne formacje a obeszliśmy je dołem – miało to o tyle sens że w parku skalnym zeszło by nam o wiele dłużej. No ale fakty są takie że najciekawszą część opuściliśmy.



A propos kinematografii, fragment krajobrazu na zdjęciu poniżej pojawia się w „Gwiezdym pyle”.



Było bardzo zimno a niektóre miejsca pokryte warstewką lodu – Mariusz się nieco stresował jak któreś z towarzystwa podchodziło za blisko klifu 😉



Poniższe zdjęcie zaispirowało nieco bardziej niż zwykle poetycki tytuł notki:



W takiej minimalistycznej bez-scramblingowej wersji wycieczka zajęła około dwóch godzin ale jak ktoś chce na Quiraing można się bawić cały dzień.



Podróż ze Skye do Lochinver w taką pogodę była sama w sobie wielką przyjemnością. Nie starczyło czasu żeby napierać przez Applecross ale za to przejechaliśmy przez Torridon:



Kiedy zaś wyjeżdżaliśmy z Ullapool zaczynał się jeden z tych przepięknych zachodów słońca kiedy człowiek zawsze żałuje że nie ma aparatu, albo jest w pracy i nie może wyjść na zewnątrz popstrykać. No więc tym razem było wszystko, także bajkowa sceneria.





Jak zwykle będąc w Assynt nie mogliśmy nie zahaczyć o knajpę Am Fuaran w Altandhu. Mariusz miał intuicję żeby zadzwonić do nich z drogi i upewnić się że będzie stolik – udało się choć prawie wszystko było już zarezerwowane. Na zadupiu jakim jest półwysep Coigach, gdzie można dotrzeć tylko single track road i oprócz krajobrazu nie ma żadnych atrakcji turystycznych. Poza sezonem. To wiele mówi o tej miejscówce. Info pod >>LINKIEM<<



Langustynki kosztowały wprawdzie 17 funtów ale kiedy składaliśmy zamówienie były jeszcze żywe. Do świeżego pysznego żarcia dochodzi przemiła obsługa oraz fakt że bar jest okupowany przez miejscowych więc można poczuć się częścią lokalnego kolorytu.



Noc spędziliśmy w bed & breakfast Hillside w Lochinver – nie mają własnej strony więc podaję linka do info z Booking.com: >>LINK<<. Bardzo przytulna miejscówka, idealna na dłuższy pobyt. Klimat bardziej jak w (dobrym!!) hostelu bo co prawda w ofercie nie ma ciepłego śniadania (są produkty do śniadania „kontynentalnego” – zawsze biorę to określenie w cudzysłów ponieważ brytyjska wizja tego co „kontynent” jada jest tak raczej średnio adekwatna), za to jest w pełni wyposażona kuchnia gdzie można sobie samemu pichcić.

Z Lochinver ukochaną nadbrzeżną drogą – wariatką pojechaliśmy na północ. Poniżej tradycyjny postój przy punkcie widokowym w Drumbeg nad zatoką Edrachillis:



Jak zwykle, kierowaliśmy się do Durness – jest to chyba najbardziej ulubione moje i Mariusza miejsce w całej Szkocji, choć paradoksalnie gór tu nie ma (najbliższy jest masyw Foinavena ale zdecydowanie nie w odległości spacerowej). Spokój, Atlantyk, poczucie że od zabieganej codzienności oddziela cię potężna masa lądu oraz sześć godzin jazdy mnie osobiście resetują idealnie. Oraz zawsze lubię pokazywać znajomym i rodzinie którzy nie odwiedzali Szkocji wcześniej jak piękne są północne plaże. Ten fragment Europy raczej z nich nie słynie a wizualnie nie ustępują śródziemnomorskim, chociaż kąpać się oczywiście raczej nie da, chyba że w piankach, co zresztą ludzie robią.



Nie zapomnę nigdy imprezy jaka na plaży Sango urządziliśmy sobie z dwójką przyjaciół w 2013 roku… 🙂 Those were the days! 😉



Wspinanie się po skałkach także należy do tradycji. 



Po plaży wybraliśmy się do niedalekiej jaskini Smoo. W sezonie można ją zwiedzać pontonem z przewodnikiem, poza sezonem pieszo dostępna jest jedna komora. Smoo Cave jest bardzo popularna i jak widać niektórzy uważają że to idealne miejsce na podzielenie się swoim światopoglądem:



Do zwiedzania nie ma wiele ale jeśli już i tak jest się w okolicy, warto zajrzeć.



Wracaliśmy pustkowiami przez Altnaharrę i Bonar Bridge. Po drodze nie mogliśmy się nie zatrzymać żeby nie ustrzelić Ben Loyala, pięknego korbeta który jeszcze czeka na zdeptanie:



Im dalej na południe się kierowaliśmy tym bardziej pogarszała się pogoda, co miało tę zaletę iż przestaliśmy czuć przymus zatrzymywanie się na zdjęcia w związku z czym do domu udało się dotrzeć o ludzkiej porze a nie w środku nocy. 

Jak widać zaczęłam dodawać informacje o miejscach gdzie można przenocować czy coś zjeść – to krok który zamierzam kontynuować. Nie chcę się bawić w szczegółowe recenzje tym bardziej że podaję linki do konkretnych informacji m.in. o cenach, bardziej chodzi mi o przekazanie ogólnego wrażenia na temat miejsca i jakości serwisu. Jeśli komuś się to przyda to wspaniale 🙂

Quinag

 

Tym razem zrobiliśmy dwudniowy wypad na najdalszą Północ, krainę chilloutu i jedyne tak duże zagłębie nie-munrosów gdzie górskie wrażenia są najwyższej klasy. 

Pierwszego dnia poszliśmy na Quinag, imponujący z każdej strony mur czy też mini pasmo górskie, który tyle razy podziwialiśmy znad Loch Assynt i z Kylesku. Trzy ze szczytów masywu mają status korbetów.

Z parkingu skierowaliśmy się na przełęcz z zamiarem zdobywania najpierw północnej (czyli po prawej ręce) połowy.

 

Za przełęczą rozpoczęliśmy podchodzenie na najwyższego korbeta, Sail Gharbh (całe 808 m n.p.m.) Widoki na tym etapie zaczęły już wymiatać.

Dalsza trasa. Dwa kolejne szczyty nie mają nawet nazw, rzecz nietypowa bo przynajmniej drugi z nich (przez nas ochrzczony „Pypkiem”) jest bardzo charakterystyczny. Pierwszy nazwę roboczo Zwornikiem bo zbiegają się tu wszystkie granie masywu.

Oraz końcówka masywu, korbet Sail Gorm, ten który tak pięknie dominuje nad Kylesku.

Z grani wiodącej przez Pypka (jego fragment poniżej) są chyba najlepsze widoki, bo na Atlantyk. Widać pustkowie ciągnące się po wybrzeże – jak zauważył Mariusz, w prostej linii nie jest to aż tak daleko lecz w rzeczywistości szłoby się ze dwa dni. To co z góry wydaje się prawie płaskie jest w rzeczywistości labiryntem malutkich (po 100, góra 200 m n.p.m.) wzniesień poprzetykanych atrakcjami w postaci błot i zielonych terenów podmokłych. Wiemy bo testowaliśmy.

Formacja na której wszyscy zdobywcy Quinag robią sobie zdjęcia. Większość na samym końcu, niektórzy niekoniecznie 😉

Przy zejściu z Pypka jest moment delikatnego scramblingu.

Dalej – charakterystyczny żleb.

Finałowe podejście na Sail Gorm z całą kolekcją szczytów i szczycików Assynt w tle:

Most w Kylesku, z którego zawsze podziwiamy Quinag. Tym razem miejsca się odwróciły:

Powrót na przełęcz prawie tą samą drogą, tym razem jednak strawersowaliśmy wierzchołek Zwornika.

Dwa kolejne szczyty razem tworzą korbeta Spidean Coinich. Uważam że piękny stożek po prawej stanowczo zasługuje na osobą nazwę a nie tylko bycie północnym wierzchołkiem Spideana. Jest zdecydowanie najatrakcyjniejszym fragmentem trasy. Przy pewnym wysiłku można wypatrzeć jak biegnie ścieżka: najpierw zygzakuje po ciemnym zboczu by po osiągnięciu żebra kontynuować po nim na sam czubek.

To bardzo ładne podejście, bez trudności ale na węższych odcinkach czuć przestrzeń dookoła.

Z północnego wierzchołka już moment na ostatniego korbeta, Spidean Coinich. Też ma charakter.

Światło się zmieniało ale malowniczość nieba i krajobrazu nie malała. Ten dzień naprawdę nam się trafił. Jesień w Szkocji potrafi być przepiękna, a szanse na pogodę są znacznie większe niż latem.

Ze Spideana zeszliśmy na zachód jego łagodnym ramieniem. Walkhighlands poleca tę drogę jako wejściową ale ja jestem zdania że nasz wariant jest fajniejszy ponieważ od razu wpuszcza w samo serce masywu. 

Quinag, kiedy się już po nim łazi, absolutnie nie sprawia wrażenia że czegoś mu brakuje z racji nie posiadania statusu munro, raczej przeciwnie, wiele munrosów ma znacznie mniej charakteru. Na Dalekiej Północy to nasza trzecia mała góra (obok Suilvena i Stac Pollaidh) i potwierdza się że te małe wariaty dostarczają niezapomnianych wrażeń i jeśli ktoś ich nie odwiedzi tylko dlatego że nie są munrosami, jest frajerem.

Mapka z Walkhighlands.



Widoczki z Północy

…………………………………………………..
Będzie zwięźle i nie górsko. Tylko kilka zdjęć z Mojej Szkocji.

Moja Szkocja to zachodnie i północne wybrzeże. Kto nie posmakował tych terenów, ten nie widział niczego.

Może i lepiej, że największe tłumy kłębią się jednakowoż nad nudnym Loch Ness – wcale mi nie zależy, żeby ktoś mi tereny zadeptał.

Gairloch:


Gdzieś za Kylesku:


Okolice Durness:


I samo Durness:






Widok na Edrachillis Bay z okna naszej kwatery (najlepsza miejscówka na Północy):



Ardvreck Castle:


Quinag:


W tych okolicach będzie można nas znaleźć kiedy w końcu wygramy w Euromillions 😉

I jeszcze link do jednej z innych naszych wycieczek objazdowych, która obfitowała w piękne widoki:

Ben A’an


W ostatnie weekendy nie udało się nigdzie wybrać, więc przynajmniej w poniedziałkowe popołudnie zrobiliśmy sobie mały spacer.
Ben A’an leży w samym sercu Trossachs i Queen Elizabeth Forest Park, co oznacza iż są tu drzewa – choć trwają intensywne prace żeby ten stan rzeczy zmienić (jak wiadomo, w Szkocji wszak czego jak czego ale drzew jest zdecydowanie za dużo). Prace leśne okazały się przyczyną tymczasowej zmiany standardowej trasy:
   

Standardowa będzie otwarta dopiero na jesieni i gdyby ktoś chciał się wybrać na Ben A’an to polecam zaczekać – jest ona utwardzona w przeciwieństwie do tymczasówki którą szliśmy, i gdzie zapadaliśmy się w błoto po kolana. Uwaga: oba parkingi są płatne. Nie sprawdziwszy tego zapomnieliśmy wziąć drobnych, i byliśmy zmuszeni parkować na dziko przy drodze.

Ben A’an ma 454m n.p.m.:
Sąsiad Ben Venue – graham, 729m n.p.m.:

Wyszliśmy z domu po 15, potem jeszcze obiad w Callander – cały dzień lało, a właśnie wieczorem miało zacząć się wypogadzać.
Ponownie Ben Venue:
Ben A’an jest świetnym punktem widokowym, przede wszystkim na zachód, na Loch Katrine za którym widać Alpy Arrocharskie z Cobblerem. Na południu leży Loch Achray a horyzont zamykają Campsie Fells. Liczyłam na widoki na Ben Mora i Stob Binneina od nietypowej strony, ale kiedy byliśmy na wierzchołku nie dotarła tam jeszcze ładna pogoda przesuwająca się znad Glasgow.
Na wierzchołku są śmieszne skałki, które jak widać na załączonym obrazku można wykadrować tak by sugerowały niemal Matterhorn:
W domu byliśmy przed 22 (a zaliczyliśmy jeszcze postój przy sklepie). Myślę że musimy częściej wybierać się w ten rejon – jest bardzo blisko a nawet taka mini-wycieczka jest lepsza niż brak kontaktu z górami w ogóle.

Weekend na Ardnamurchan

Niestety z górami od jesieni kompletnie nam nie idzie pomimo chęci – na szczęście sytuacja pracowa nam się już unormowała, więc teraz tylko czekać na pogodę – za to przynajmniej w zeszły weekend udało się nam trochę poeksplorować Highland, a konkretnie półwysep Ardnamurchan. 

Na Ardnamurchan po raz pierwszy zapuściliśmy się poniekąd przypadkowo w czerwcu. Ta wstępna eksploracja pozwoliła zaplanować fajną wycieczkę.

Zatrzymaliśmy się w Glenuig, w hotelu Glenuig Inn (czerwony krzyżyk). Bardzo sympatyczne miejsce, tym bardziej że byliśmy jedynymi gośćmi, oraz rewelacyjne jedzenie, zwłaszcza tamtejszy cullen skink >>LINK<<. Brak tradycyjnego scottish breakfast kosztem zdrowszych ale o ileż mniej atrakcyjnych alternatyw to w zasadzie jedyna rzecz jaką mogę przybytkowi zarzucić.
Rankiem wybraliśmy się na Ardnamurchan Point, który jest jakoby najdalej wysuniętym na zachód kawałkiem brytyjskiego mainlandu. Co prawda na mapie Kornwalia wygląda mi na bardziej wysuniętą więc przyjmijmy, że na 100% mainlandu szkockiego. To bardzo przyjemny rejon, paradoksalnie także dlatego że w okolicy nie ma munrosów. Tutejsze górki są przyjemne i gdzieniegdzie charakterne, ale niezadeptane i w wielu miejscach okolica ma charakter równie dziki co najdalsza północ.
Najnowsza szkocka destylarnia, uruchomiona w zeszłym roku. Kiedy byliśmy tu w czerwcu była jeszcze w budowie:
Ben Hiant, piękne 528m wyrastające prosto z morza. Do wejścia następnym razem.
Krowy już dawno powinny nam się znudzić ale jakoś nigdy nie możemy się oprzeć żeby je pofocić.
Ardnamurchan Point zaznaczyłam czarnym krzyżykiem. Latarnia  >>LINK<< stoi od 1849 roku.
Wiało tak że tym razem oparłam się pokusie połażenia po skałkach żeby mnie nie zdmuchnęło. Temperatura odczuwalna zdecydowanie poniżej zera. Ale właśnie na takie warunki liczyliśmy ponieważ morze dawało niesamowity spektakl. 
W tle wyspa Muck a za nią góry na Rùm – Rùm Cuillin.
Tu z kolei wyspa Eigg z charakterystyczną "płetwą" Ann Sgurr >>LINK<< wznoszącą się 393m n.p.m.
W drodze powrotnej spontanicznie skręciliśmy do Kilchoan (zielony krzyżyk) skąd odpływają promy na wyspę Mull, żeby zobaczyć jakie są ceny, tak na przyszłość. Maleńki prom akurat przypłynął (perfect timing!), okazało się że jeśli zostawimy samochód przeprawa wyniesie naszą czwórkę ok. 30 funtów w obie strony… Nie było się nad czym zastanawiać.

Rejs (rejsik?) do Tobermory to było jedne z najpiękniejszych 35 minut w moim życiu, nawet pomimo przenikliwego zimna. Fale, bujanie pokładu pod stopami, widoki… Poniżej Ben Hiant:
Wpływamy do zatoki w której leży stolica wyspy:
W Tobermory mieliśmy tylko półtorej godziny do kolejnego, ostatniego tego dnia promu. Wystarczyło akurat na przespacerowanie się główną reprezentacyjną ulicą oraz zjedzenie obiadu. Ponieważ rano nie przypuszczaliśmy nawet że znajdziemy się w tym miejscu, nawet taki plan minimum okazał się atrakcyjny.
Rejs powrotny nie obył się bez przygód. Pogoda zrobiła się taka bardziej sztormowa, zaczęło walić śniegiem i załoga stanowczo zasugerowała pozostanie w środku. Bujało nieziemsko a w dodatku tym razem płynęło z nami jakieś trzy razy więcej osób, więc w ciasnej kabinie panowała duszna, hałaśliwa i nieco imprezowa atmosfera. Na szczęście wszyscy zdołaliśmy utrzymać obiad w żołądkach.

Kolejnego poranka wreszcie zaczęło konkretniej sypać. Zanosiło się na malowniczy powrót.
Takich rzeczy w Lowlands się nie znajdzie:
Loch Sunart:
Powrót przedłużyliśmy sobie nieco przejeżdżając przez Lochuisge. Ruch samochodowy: 0, za to fresh venison meat mnóstwo.
Najbardziej malowniczy odcinek trasy wypada wzdłuż brzegów Loch Linnhe, skąd widać The Mamores a później także kawałek Glencoe.
Ostatnią atrakcją wodną była przeprawa promowa przez Corran Narrows. Powrót przez pokryte śniegiem Glencoe, Rannoch Moor i Trossachs też był wyjątkowo malowniczy, ale to już bliskie, swojskie rejony, bez tego epickiego oddechu Północy.
Po tak udanym weekendzie marzy mi się tylko jedno: żeby w sobotę lub niedzielę pogoda również sprzyjała i pozwoliła na wyjście w góry. Wypad był fantastyczny ale wyżej wspomniany powrót przez Glencoe etc. odczułam jak lizanie cukierka przez papierek. Wstępny plan mamy dość skromny, bo po tak długim okresie nie łażenia nie ma co zaczynać z wysokiego C… Niemniej zaciskam kciuki.

Więcej zdjęć z Północy



Wrzucam fotki które nie zmieściły się w notkach górskich, bądź były robione podczas dni odpoczynku, a są tak ładne że szkoda by było ich nie upublicznić. Piękno Szkocji uwidacznia się nie tylko w górach, ale i w ich połączeniu z wodą, przestrzenią, klifami, pustkowiem…


Skye, gdzieś z zejścia ze Sgurr na Banachdich:


Red Hillsy na Skye z tegoż zejścia. Glamaig (uwielbiamy tę nazwę!), ten po lewej, jest najwyższy (stanowi połowę korbetów na wyspie ;P):

Cmentarzysko łódek w urokliwym Gairloch, klasycznym (choć większym) miasteczku północnego zachodu, czyli najlepszej części Szkocji:
Nasz hotel, Shieldaig Lodge. Raczej polecam choć trzeba lubić psy – jeden mieszka tam na prawach głównej maskotki, rozwala się zadem na kanapach na których siedzisz a przy śniadaniu gra oświęcimski zamorzony szkielet.
Beinn Alligin (te linie! Ta góra jest kobietą) z Gairloch:
Panorama poniekąd Torridonu (jest Beinn Alligin oraz Northern Pinnacles of Liathach), tyle że z Gairloch więc od dupy strony:
Fragment Fisherfield Six – chyba najkonkretniejsza, w sensie wysiłkowo i czasowo, wyrypa w Szkocji:
Not sure (okolice Gairloch):
Fionn-abhain, dopływ rzeki Carron:


Loch Torridon:


Sgurr Ruadh w zachodzącym słońcu:


Wyspa Soay ze szczytu Sgurr nan Eag na Skye (w pakiecie z niemieckimi nastolatkami):


Loch Coire Ghrunnda:



Szkocjo kocham cię :))

Weekend w Highlandzie



W góry zupełnie nie udaje nam się ostatnio wyskoczyć, ale w ostatni weekend zrobiliśmy sobie objazdówkę po Skye i zachodnim Highlandzie. Złota jesień plus okno pogodowe zaowocowały fantastycznymi wrażeniami. Szkoda że nie jestem w stanie wrzucić wszystkich zdjęć.


W sobotę na Skye jeszcze nie było rewelacyjnie, trochę co chwila popadywało, ale dało się coś zobaczyć. 

Storr stał w chmurach, za to Qiraing nie rozczarował:
Image Hosted by ImageShack.us
Hebrydy Zewnętrzne wydawały się być na wyciągnięcie ręki. Za krową widać góry na Harris.

Image Hosted by ImageShack.us



Czarne Cuilliny odsłoniły się dopiero wieczorem, ale jak już to już. Sgurr nan Gillian wygląda od tej strony tak, że słowackie Tatry Wysokie by się nie powstydziły:

Image Hosted by ImageShack.us
Zachód słońca był spektakularny.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us


W niedzielę – masakra. Od rana pogoda taka że trudno było uwierzyć. Śniadanie z widokiem na przyśnieżone, skąpane w słońcu Cuilliny, bezcenne.

Image Hosted by ImageShack.us


Nie chciało nam się tak od razu wracać więc najpierw pojechaliśmy na półwysep Sleat, gdzie nas jeszcze nie było. Roztaczają się stamtąd widoki na dziki półwysep Knoydart z piękną górą Ladhar Bheinn (najwyższa na zdjęciu) na którą od dawna się szykujemy (wycieczka niestety dość skomplikowana logistycznie).

Image Hosted by ImageShack.us



Image Hosted by ImageShack.us

Loch Alsh:

Image Hosted by ImageShack.us

To natomiast niewątpliwie dwie najwyższe z Five Sisters of Kintail >>LINK<<.

Image Hosted by ImageShack.us

Na cmentarzu u wylotu Glen Affric było tak pięknie, że zrobiliśmy tam dłuższy postój.

Image Hosted by ImageShack.us

Kolejne dwa wypadły nad Loch Garry, pierwszy na znanym punkcie widokowym:

Image Hosted by ImageShack.us

I drugi, bo nie dało się przejechać mimo wobec tych kolorów.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Jako że wypadał Remembrance Day, pod Commando Memorial koło Spean Bridge był niezły tłum. Było na co popatrzeć.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Postanowiliśmy podskoczyć jeszcze do Glenfinnam i po drodze ustrzeliliśmy Benka który był jak zwykle bezbłędny.

Image Hosted by ImageShack.us

Glenfinnan Monument i wiadukt załapały się na zdjęcia w ostatnich chwilach przed zachodem słońca:

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Glencoe i reszty już się uwiecznić nie dało. Ale co ogarnęliśmy to nasze. Niezapomniany dzień.

Śniegu jest już całkiem sporo i nie mogę się doczekać kiedy w końcu pójdziemy w góry!!!

Pierwsza wycieczka na Lewis i Harris


Górsko nam ten czas na Północy nie wyszedł, ale przynajmniej zobaczyliśmy nowy zakątek Highlandu.

Z Ullapool popłynęliśmy na Hebrydy Zewnętrzne, a konkretnie na Lewis. Lewis i Harris to jedna wyspa. Patrząc na mapę może się wydawać (tak na logikę) że Harris to ta dolna, mniejsza część poniżej przesmyku, ale nie jest tak. Mniej więcej połowa zielonego na północ od przesmyku to też Harris, tyle że North. Podział jest historyczny i w terenie widać że nie do końca bez sensu, ponieważ upraszczając nieco Harris jest górzysta a Lewis płaskawa.
Image Hosted by ImageShack.us
Tak wygląda część północna na której – w Stornoway – wylądowaliśmy:
Image Hosted by ImageShack.us
O L&H wiedzieliśmy niewiele – głównie to iż język gaelic jest tu wciąż żywy i przez część mieszkańców używany jako pierwszy, choć wszyscy znają angielski. Przejrzałam też pobieżnie jakiś przewodnik żeby zorientować się czego na pewno nie powinniśmy przegapić. Generalnie jednak byliśmy zdecydowani iść na żywioł, bo na wyspie mieliśmy spędzić tylko jedną dobę i bardziej chodziło o to żeby liznąć klimatu i zobaczyć czy warto tu wrócić na dłużej.

Sam rejs promem był świetną atrakcją, choć pogoda dopisała średnio. Najważniejsze jednak że kiedy wypływaliśmy, trochę było widać góry: szczyty Sutherlandu i An Teallacha. 

Poniżej Stac Pollaidh z wystającym mu zza pleców Cul Mor oraz wychylającym się nieśmiało Cul Beag:
Image Hosted by ImageShack.us
Płynęliśmy 2h 45min. Pierwszy widok Stornoway:

Image Hosted by ImageShack.us

Miasto okazało się większe niż się spodziewaliśmy, sporo rozleglejsze niż Portree na Skye. Tak na pierwszy rzut oka mieszkańcom nie brakuje niczego poza porządnym sklepem outdoorowym. Turystów znacznie mniej niż w Portree, ale czuć że jest tu życie.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

I jak to w UK: nieważne że jesteś na totalnej, surowej, posępnej Północy, na relatywnym zadupiu, w enklawie kultury gaelic. Bez palmy się nie liczy! Trudno o lepszą ilustrację określenia "kwiatek do kożucha".

Image Hosted by ImageShack.us

Zamek sobie odpuściliśmy ponieważ znacznie bardziej pociągał nas interior wyspy. 
Za początkowy cel obraliśmy Calanais Standing Stones, chyba największą atrakcję. Calanais zaznaczyłam na mapie czerwonym krzyżykiem. 
Sama podróż była przeżyciem – pierwszy raz na Hebrydach Zewnętrznych! Jak tylko wyjechaliśmy ze Stornoway zaczął się inny świat: płaskie, bezdrzewne pustkowie. Klasyka 😀 Na południu majaczyły wzgórza North Harris.

Image Hosted by ImageShack.us

Do kamieni wstęp jest wolny oraz nieograniczony czasowo. W pobliskim visitor centre można niedrogo zjeść oraz zaopatrzyć się w, jak określa to Mariusz, "śmieci dla turystów". To tam kupiłam książkę sprzed dwóch notek.
O samych kamieniach wiem tyle, iż zaczęto jest ustawiać circa 3000 lat przed Chrystusem i że pełniły rolę kalendarza księżycowego. W sumie tak naprawdę wiadomo o nich niewiele więcej.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Chciałabym tam jeszcze raz pojechać ale tak wycyrklować żeby nie było ludzi (czyli pewnie w środku nocy). Miejsce jest potencjalnie klimatyczne tylko trzeba się mocno postarać żeby ten klimat poczuć będąc w stadzie. 

Po kamulcach ruszyliśmy do Carloway aka Carlabhagh, obejrzeć Blackhouse Village. Już w tej okolicy uderzyło nas – a potem było tylko lepiej – jak niesamowicie zaludniona jest ta wyspa. Wg wiki żyje tam ok. 21 k mieszkańców (dane sprzed dwóch lat), oczywiście większość w stolicy ale wybrzeże jest również całkiem gęsto oblepione osadami.

Ach i faktycznie słyszeliśmy ludzi rozmawiających między sobą w gaelic! Ba, niektórzy mówili po angielsku z dziwacznym akcentem, jakby nie byli przyzwyczajeni do komunikowania się w tym języku.

Blackhouse Village to zrekonstruowana osada z domami urządzonymi tak, jak ludzie żyli na Hebrydach jeszcze do niedawna (egzemplarz "Stornoway Gazette" wyeksponowany w jednym z domów ma datę 1955).

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Z tymi łóżkami był jeden problem: były niesamowicie krótkie. Ja mogłabym na takim spać wyłącznie w pozycji embrionalnej a mierzę nie jakoś ekstremalnie dużo, bo 173 cm. Czyli taki przeciętny hebrydzki chłop w dawniejszych czasach musiał mieć metr sześćdziesiąt w kapeluszu, nie ma przebacz. W sumie nic dziwnego patrząc jak ograniczoną musieli mieć dietę.

Image Hosted by ImageShack.us

Z Carloway ruszyliśmy na północ do Port Nis. Tu na wybrzeżu jest miejscowość za miejscowością. Osada docelowa wyróżnia się spośród reszty wyspy  ilością posługujących się gaelic – ponad 90% – oraz malowniczym malutkim portem:

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us

Kolor wody przy brzegu jest niesamowity:
Image Hosted by ImageShack.us
Ponieważ robiło się późnawo a my nie mieliśmy koncepcji gdzie dzisiaj śpimy zakończyliśmy aktywne zwiedzanie i po szybkich zakupach w Stornoway pomknęliśmy na południe, planując rozbić namiot gdzieś w górach. Tu już plener miał więcej pazura:

Image Hosted by ImageShack.us

Ostatecznie przejechaliśmy przez Tarbert (mała acz i tak druga co do wielkości miejscowość, z której następnego dnia mieliśmy odpływać) i już na Harris zaczęliśmy się rozglądać za dobrym miejscem. Krajobraz do złudzenia przypomina tu Sutherland, okolice Lochinver: teren pofałdowany w same maleńkie górki. Od razu poczuliśmy się jeszcze bardziej swojsko.  

Niestety próba rozłożenia namiotu zakończyła się złamaniem jednego z kijków dlatego zmuszeni byliśmy poszukać jednak hostelu. I znaleźliśmy – w miejscowości Drinisiadar. Wieczór mogłam więc sfiniszować na wygodnej kanapie delektując się nową książką o St Kildzie. Szkoda że nie mieliśmy więcej czasu by poeksplorować Harris, bo to przez co przejeżdżaliśmy ogromnie nam się podobało. 

Rano wypłynęliśmy zgodnie z planem. Udało nam się nawet załatwić kwestię złamanego kijka – Mariusz znalazł (tak po prawdzie to nie musiał jakoś intensywnie szukać) w Tarbert sklepo-warsztat jakby żywcem przeniesiony z połowy ubiegłego wieku, gdzie pan z wykręconym akcentem sprzedał mu za grosze metalową tulejkę. Fajny klimat 🙂

Na pewno jeszcze wrócimy na tę wyspę, tym razem na dłużej i bardziej koncentrując się na dzikiej Harris. Okazało się że owszem, warto – i już nie mogę się doczekać tego następnego razu. Może jeszcze w tym roku?

Na deser fotka z Portree do którego zawinęliśmy z nadzieją urobienia czegoś na Skye (płonną albowiem pogoda załamała się totalnie i trzeba było machnąć ręką):

Image Hosted by ImageShack.us

Mimo to urlop nie był górsko zupełnie stracony, ale o tym w kolejnych notkach.