Beinn a’Chleibh

Nr 237, Beinn a’Chleibh

Wymowa: ben a klew

Znaczenie nazwy: hill of the chest (za MunroMagic)

Wysokość: 916 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 281.

Data wejścia: 14.4.19

Ben a’Chleibh jest przedostatnim munro pod względem wysokości, a sytuacji nie poprawia fakt iż jest połączony przełęczą z jednym z wyższych i ładniejszych munrosów, Ben Lui, przy którym po prostu ginie. A jednak trzeba było na niego wejść jako że na Ben Lui już byliśmy. Zresztą dawno już stwierdziłam że żadna wycieczka, na żadną górę nie jest czasem zmarnowanym – choćby dlatego że widoki z każdej góry, nawet najbardziej plaskatej, są unikalne.

Start z parkingu przy drodze A85 pięć minut jazdy na północ od Tyndrum. Trasa jest popularna (sporo ludzi wchodzi tędy na oba munrosy, ja osobiście polecam Ben Lui z przeciwnej strony, od Glen Cononish) więc ścieżka jest wyraźna. Już z parkingu widać dwa z tej perspektywy mało spektakularne wzniesienia, połączone szeroką przełęczą. To kształtniejsze po lewej to Ben Lui, a oblejsze po prawej Ben a’Chleibh:

Ben a’Chleibh poniżej, oczywiście samego wierzchołka nie widać:

Zaraz za parkingiem będziemy przekraczać rzekę Lochy. Wg Walkhighlands przejście jej w bród jest raczej bezprobemowe przez większość roku, aczkolwiek po deszczach/roztopach może być niebezpieczne. My nie mieliśmy kłopotów, udało się nam nawet nie przemoczyć butów.

Za rzeką przechodzimy tunelem pod torami kolejowymi (przechodzenie po torach w miejscu niedozwolonym jest w Szkocji karane wysoką grzywną), po czym ścieżka zaczyna się piąć leśno – trawiastym zboczem.

Wkrótce przecinamy szutrową drogę, i wchodzimy w las. Ten odcinek jest nieco upierdliwy – raz że błotnisty a dwa że to jest jeden z tych lokalnych lasków gdzie naprawdę przydałaby się maczeta.

Wkrótce wychodzimy na otwartą przestrzeń. Nawigacja jest oczywista: kierujemy się na przełęcz. Wreszcie zaczyna być coś widać, tzn. Glen Etive, Glencoe i podkowę Cruachana. Ta ostatnia na zdjęciu poniżej, a wzniesienie ze śniegiem na czubku, po prawej stronie zdjęcia, to Ben Starav:

Skoro okolice przełęczy widoczne były z parkingu, to musiało być i na odwrót, i faktycznie – poniżej można wypatrzeć nasz parking.

Tu w szerszym ujęciu, z Ben Staravem w tle:

Marsz na przełęcz powinien być przyjemną częścią trasy – nieduże nachylenie terenu, względnie sucho… Niestety wiatr był taki że urywał głowy. Na dole pogoda była na cienki polar, przełęcz zdobywałam zaś mając na sobie pięć warstw (koszulkę, cienką bluzę termo, polar, softshell i kurtkę) – wszystko co miałam w plecaku na czarną godzinę, plus zimowe rękawice. Mało tam nie uświrkłam.

Jak wspomniałam nachylenie terenu jest nieduże, dopiero ostatnie podejście na przełęcz jest bardziej strome:

Z przełęczy na szczyt jest już tylko kilka minut. Mimo średniego pogodowo dnia spotkaliśmy w tym rejonie mnóstwo ludzi, z których większość zdawała się zdobywać także Ben Lui.

Zdjęcie szczytowe z podkową Cruachana oraz Loch Awe:

A także Ben Lui, wyższy o ponad 200 metrów i faktycznie przytłaczający z tej perspektywy:

Powrót, rzecz jasna, ta samą drogą.

Trasa oraz cel nie były spektakularne pod żadnym względem, ale raz, że faktycznie trzeba było tę górę zdeptać; dwa, iż mieliśmy półroczną przerwę w chodzeniu. Cała tura to ok. 7.5km i zajęła nam trochę ponad cztery godziny.

Tom a Choinich i Toll Creagach

Nr 233, Tom a’Choinich; nr 234, Toll Creagach

Wymowa: tom ahonih; tol kregah

Znaczenie nazwy: hill of the moss; the rocky hollow (za MunroMagic)

Wysokość: 1112 m n.p.m.; 1054 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 41.; 77.

Data wejścia: 29.9.18

Ta wycieczka miała być naszą pierwszą do Glen Affric: doliny słynącej z urody i dzikości, gdzie znajduje się aż osiem munrosów, w tym dwa najwyższe po zachodniej stronie Great Glen oraz cztery inne wyjątkowo trudno dostępne. Najłatwiejszymi są te położone w jej wschodniej części Tom a’Choinich oraz Toll Creagach, jako że trasa zaczyna się bardzo niedaleko od parkingu oraz jest dość krótka (16.5 km). Dla naszych aktualnych potrzeb, jak i na pierwszy kontakt z doliną, sprawiała wrażenie idealnej.

Nowy parking znajduje się nad brzegami Loch Bheinn a’Mheadoinn i ciężko go przegapić. Za parkingiem kierujemy się dosłownie parę kroków szosą po czym skręcamy w szutrową drogę, z początku ostro do góry.

Na drugim planie widać Sron Garbh, szczyt o statusie munro top który standardowo pokonuje się podczas zdobywania następnych w dolinie trzech munrosów. Po prawej widać natomiast Tom a’Choinich i w zasadzie całą drogę wejściową: kawałek dnem doliny, potem w górę po lewej stronie strumienia, oraz dalej szeroką granią tak jak idzie pas skałek.

Po lewej Sgurr na Lapaich (nie mylić z górą tej samej nazwy nad Loch Mullardoch), w głębi Mam Sodhail. Wyglądają niepozornie ale to złudzenie wywołane częściowo przez to że Gleann nam Fiadh którą podchodzilismy leży stosunkowo wysoko. Mam Sodhail i sąsiedni Carn Eige są odpowiednio na 14. i 12. miejscu munro-listy. 

W dolinie jest, jak to w Highlandzie, niemożliwie mokro, a ostatnia paskudna pogoda nie poprawiała sytuacji. Trzeba uważać na dziury w których można złamać nogę albo takie z błotem, które potrafi zassać buta.

Podchodzenie granią Creag na h-Inghinn okazało się najładniejszym kawałkiem drogi, z widokami na Gleann nam Fiadh i – niżej – położone w Glen Affric jezioro. Widać było niektóre szczyty Glen Shiel (a konkretnie, w różnych momentach, Sgurr nan Conbhairean, Mullach Fraoch-coire i Ciste Dubh) ale bez szału, bo cały dzień panowała tam paskudna pogoda. 

Tutaj widać sporą część trasy na Mam Sodhail i Carn Eige, ten pierwszy w kadrze acz zasłonięty chmurką. Same góry wyglądały obiecująco ale to raczej trasa na wiosnę/lato ponieważ liczy sobie 28km.

Sam Toll Creagach wyglądał jak stóg siana i charakterem zdecydowanie odstawał zarówno od swojego sąsiada jak i reszty otoczenia.

Partie szczytowe Tom a’Choinich (samego wierzchołka nie widać). Jest to całkiem ładna góra czego nie można powiedzieć o Toll Creagach który wygląda jak kopiuj-wklej z Glen Shee i okolic.

Góry Glen Affric, o czym łatwo zapomnieć jako że atakuje się je od południa, także leżą nad przeklętym Loch Mullardoch. Jezioro w końcu się odsłoniło. Munrosy z odległości nie wyglądały na tak charakterne jak je zapamiętałam, ale było widać jak niemożliwie długa jest to trasa, zwłaszcza część nad jeziorem. Jestem dumna że zrobiliśmy ją na sportowo tzn. nie korzystając z motorówki, ale powrót wspominam jako coś okropnego.

Chwilowe załamanie pogody przyszło kiedy osiągaliśmy wierzchołek Tom a’Choinich.

Ścieżka zejściowa biegnie grańką opadającą ze szczytu (kolejny malowniczy kawałek), która wyprowadza na wypłaszczenie wysoko pomiędzy munrosami, skąd na Toll Creagach jest już dosłownie moment.

Widać kopiec na szczycie Tom a’Choinich oraz zejście wymuszone ukształtowaniem terenu:

Podchodzenie na Toll Creagach jest tak łagodne że praktycznie bezwysiłkowe. Na szerokiej kopule szczytowej znajduje się punkt triangulacyjny, ale wierzchołek właściwy jest oznaczony kopcem (to jeden z tych szczytów gdzie prawidłowe oznaczenie najwyższego punktu jest kluczowe).

Poniżej widać niemal całą drogę zejściową. Ukształtowanie terenu jest łagodne, w wyższych partiach grunt jest częściowo kamienisty – problemy zaczynają się niżej gdzie mamy typową highlandzką roślinność (trawy i wrzosy) która chłonie wodę jak gąbka. Ponownie, trzeba uważać na ukryte dziury (niektóre tak głębokie że wchodzi cały kijek trekkingowy) oraz bagienka których głębokości woleliśmy nie sprawdzać, od kiedy w jednym odcinku swoich przygód Bear Grylls o mało się w takim nie utopił.

Ciężko było się skupić na bezpiecznym schodzeniu kiedy Obcy włączyli szperacze:

Trasa była piękna, sąsiednie munrosy wyglądały zachęcająco i generalnie wrażenia z wycieczki wszyscy mieliśmy więcej niż pozytywne, ale mam z Glen Affric taki problem że totalnie nie kupuję jej jako najpiękniejszej szkockiej doliny. Za spektakularne uważam niezmiennie takie miejsca jak Glencoe, Glen Shiel z południowymi przyległościami, rejon Nevis-Mamores, Torridon, wreszcie znane póki co ze zdjęć Fisherfieldsy. Żeby to przebić trzeba prawdziwej petardy, miejsca które urywa dupę – nie widzę by Glen Affric miała taki potencjał. Oczywiście czas na formułowanie miarodajnych opinii przyjdzie kiedy poznamy całą dolinę a nie tylko skrawek, ale nie sądzę żebym zmieniła wtedy zdanie. Konkurencja jest za duża i zbyt silna.

Mapka z Walkhighlands:>>LINK<<

Opis z Walkhighlands:>>LINK<<

Glen Shiel: The Brothers Ridge

Nr 230, Aonach Meadhoin; nr 231, Sgurr a’Bhealaich Dheirg; nr 232, Saileag

Wymowa: unah mian; skur a bialah djerik; salak

Znaczenie nazwy: middle ridge; rocky peak of the red pass; little hill (za MunroMagic)

Wysokość: 1001 m n.p.m.; 1036 m n.p.m.; 956 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 135.; 96.; 205.

Data wejścia: 25.9.18

Braćmi nazywane są trzy munrosy w północnej grani Glen Shiel, w opozycji do leżących w tej samej grani bardziej znanych i bardziej kształtnych Sióstr. Miały to być nasze ostatnie już munrosy w tej dolinie co oznacza że raczej nie będziemy tu wracać dopóki nie skompletujemy wszystkich, za to później… Obok Glencoe, Cuilinów i The Mamores tu będziemy jeszcze wielokrotnie coś ogarniać. Kapusty będą mogły za to się cmoknąć.

Zaparkowaliśmy tak żeby do samochodu zejść i przetuptaliśmy te kilka kilometrów szosą do punktu startowego na wysokości Cluanie Inn. Ścieżka z początku jest wyraźna, później to już nie ma wielkiego znaczenia. To, co podczas podchodzenia wydaje się być szczytem munrosa to jedynie liczący sobie 843m n.p.m. przedwierzchołek – o ile ostatnie partie podejścia nań są dość strome, po jego osiągnięciu teren się wypłaszcza i przede wszystkim wreszcie pokazuje się nasz pierwszy munro.

Pogodę mieliśmy zdecydowanie jesienną: zimno, mokro i ciągłe ryzyko że chmury przykryją nas na amen, toteż pstrykaliśmy jak najwięcej zdjęć póki było coś widać. Poniżej Loch Cluanie i Cluanie Inn:



Momentami dzięki dziurom w chmurach robiło się bardzo fotogenicznie. Kompozycja pt. randomowy kopczyk oraz munro Ciste Dubh: 



Południowa grań Glen Shiel:



Spektakl dawany przez chmury i światło był momentami nawet bardziej dekoracyjny niż gdybyśmy mieli pełne słońce, ale przyjemność estetyczną psuła świadomość iż w każdej chwili może się on skończyć.



Grań wyprowadzająca na Aonach Meadhoin z okolic wspomnianego przedwierzchołka. Szczyt właściwy po lewej:



Na pierwszym planie korbet Am Bathach, a dalej munrosy Mullach Fraoch-choire i A’Chralaig:



Po raz kolejny grań południowa, gdzie światło po prostu szalało:



Oraz Ciste Dubh inkrustowany tęczą.



Na wierzchołku Aonach Meadhoin, munrosa numer 230. Tu zrobiliśmy szybkie zdjęcia po czym trzeba było lecieć dalej, jako że trasę rozpoczęliśmy nieprzyzoicie późno to jest w południe (urlop ma swoje prawa).



Droga na Sgurr a’Bhealaich Dheirg (można dostrzec kopiec szczytowy). Trzeci brat jest całkowicie schowany a to co widać na dalszym planie to już Siostry: Sgurr nan Spainteach i Sgurr na Ciste Duibhe.



Grań pomiędzy pierwszym a drugim munro jest przepięknie zdefiniowana i wąska (czego zdjęcia o tyle nie oddają że nachylenie stoków po obu stronach to zaledwie około 30 stopni, więc koło lufy to nawet nie stało), to bardzo piękny kawałek trasy i dokładnie to czego Glen Shiel ma pod dostatkiem.



Gdzieś na tym odcinku pogoda faktycznie się spieprzyła i mało brakowało a przegapilibyśmy wierzchołek Sgurr a’Bhealaich Dheirg – leży on u zarania pobocznej grani (bardzo zresztą ładnej), kilkadziesiąt metrów od głównej. Zdecydowanie jest to jeden z ładniejszych wierzchołków munrosów:



Kiedy zaczęliśmy marsz w kierunku Saileag pogoda wciąż nie rokowała, ale na zdjęciach coś jednak widać. Na tym odcinku grań również jest bardzo ładna a w pewnym momencie całkiem serio się zwęża (co widać poniżej), i te kilka kroków po mokrych śliskich skałach trzeba było robić dość uważnie.



Saileag to najniższy z braci, obiektywnie ładna góra ale dużo traci sąsiadując z dużo wyższymi i kształtniejszymi Siostrami.



Gdzy osiągnęliśmy wierzchołek było już naprawdę późno i trzeba było szybko lecieć w dół żeby ciemności nie zastały nas zanim znajdziemy ścieżkę zejściową.



Ostatni rzut oka na Sgurr a’Bhealaich Dheirg:



Z Saileag szeroką granią zeszliśmy na przełęcz skąd zbiegała ścieżka prosto na parking gdzie zostawiliśmy samochód. Zejście, choć relatywnie krótkie, okazało się o tyle problematyczne iż było dosyć ślisko a w pewnym momencie faktycznie zapadł zmrok i trzeba było wyjąć czołówki, co nie ułatwiało szybkiego schodzenia. Na szczęście ścieżka wytyczona jest dość inteligentnie, w najstromszych miejscach zygzakuje. Udało się dotrzeć do samochodu bez strat własnych większych niż stłuczona kostka.

Bracia mnie nie zawiedli, munrosy były niekapuściane, dużo marszu po ładnej grani: dokładnie tego spodziewałam się po Glen Shiel. Ta trasa musi być niesamowita w zimie!

Mapka z Walkhighlands: >>LINK<<

Opis z Walkhighlands (od drugiej strony): >>LINK<<

South Glen Shiel ridge part II

 

Nr 216, Maol Chinn-dearg; nr 217, Aonach Air Chrith; nr 218, Druim Shionnach; nr 219, Creag a’Mhaim

Wymowa: maol hin diereg; unah er hri; drim hiumoh; kreg a waim

Znaczenie nazwy: bald red head; trembling ridge; ridge of foxes; crag of the large rounded hill (za MunroMagic)

Wysokość: 981 m n.p.m.; 1021 m n.p.m.; 987 m n.p.m.; 947 m m.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 168.; 109.; 160.; 218.

Data wejścia: 26.5.18

 

Do południowej grani Glen Shiel składającej się z siedmiu munrosów i kilku pomniejszych szczytów przymierzyliśmy się parę lat temu, z worami (wory bo pierwszego dnia pokonaliśmy 11km szosą tak żeby z grani zejść do samochodu, a kempingowaliśmy na dziko w połowie drogi na grań, stąd trzeba było taszczyć wszystkie dobra). Daliśmy wtedy radę przejść trzy munrosy po czym raz że nie mieliśmy już siły dwa że pogoda się popsuła – musieliśmy się ewakuować z grubsza w połowie trasy. Ostatnia wycieczka miała na celu dokończenie grani, tym razem rozsądnie – na lekko. 

Tym razem rozbiliśmy się koło Cluanie Inn. Klimat majowej highlandzkiej nocy był specyficzny – dolina pełna namiotów i camper vanów a kilkanaście metrów od nas w zagłębieniu gruntu spały jelenie. Rano namiot poszedł do auta a my rozpoczęliśmy trzykilometrową wędrówkę szosą do podnóża jednego z północnych ramion opadających z grani (Druim Coire nan Eirecheanach).

Druim Coire nan Eirecheanach po lewej, po prawej alternatywne podejście granią Druim Thollaidh:



U podnóża DCnE trzeba było przekroczyć rzekę ale że pogoda dopisywała prawie cały maj, stan wody był bardzo niski i poszło gładko. Ścieżka zygzakami wyprowadza w wyższe partie grani:



Kiedy osiągnęliśmy w końcu główną grań okazało się że stoimy na munrosie – DCnE kulminuje dokładnie w wierzchołku Maol Chinn-dearg. 



Widoki stamtąd były wyjątkowo zacne, jak to w Glen Shiel i okolicach, które są drugim (po Ben Nevisie z przyległościami aż do Glencoe) największym skupiskiem charakternych munrosów. Poniżej widok na munro Sgurr an Doire Leathain, z którego zwiewaliśmy poprzednim razem:



Po prawej piękna góra Ladhar Bheinn leżąca na odludnym półwyspie Knoydart, którego jeszcze nie daliśmy rady poeksplorować:



Piękny i już zaliczony munros Sgurr a’Mhaoraich:



Loch Quoich z całym stadem munrosów: zaraz za jeziorem Gairich z wystającym zza ramienia Gulvainem, a dalej Sgurr na Coireachan, Sgurr Thuim, Sgurr Mor i Sgurr na Ciche z satelitami. W Glen Quoich zaś jakiś milioner walnął sobie nie tylko posiadłość ale nawet prywatne lądowisko:



Droga na Aonach Air Chrith też wyglądała dobrze:



Odcinek pomiędzy Maol Chinn-dearg i Aonach Air Chrith był najładniejszym kawałkiem trasy. Grań zwęża się coraz bardziej by pod koniec przejść w wijące się arête, z klifami po jednej stronie.



Miejsce poniżej w razie oblodzenia można bezproblemowo obejść od prawej strony:



Niestety ten kawałek kończy się o wiele za szybko kiedy osiągamy wierzchołek Aonach Air Chrith, najwyższego munro ze wszystkich siedmiu w grani. W tle Easains, Grey Corries i Nevis Range:



Na północ opada momentami eksponowana grańka Druim na Ciche, którą na zdjęciu ekspoloruje Mariusz, za plecami mając Brothers Ridge, ledwo dostrzegalny mikro szczycik Ciste Dhubh, oraz giganty Glen Affric Mam Sodhail i Carn Eige.



W porównaniu z dotychczasową trasą kolejny odcinek wygląda jak pastwisko (ten połogi fragment jedynym takim w całej dość dobrze zdefiniowanej grani). Widać dwa ostatnie munrosy, Druim Shionnach i Creag a’Mhaim.



Południowi sąsiedzi, piękne munrosy Gleouraich i Spidean Mialach:



Pastwiska ciąg dalszy. To dobra okazja żeby wspomnieć że ruch na grani był w obie strony jak na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami. Większość zaliczała całą grań, co jest opcją karkołomną przede wszystkim ze względu na konieczność powrotu szosą do punktu startowego (stąd nasze dawne kombinacje z rozbijaniem tego na dwa dni) bo razem to jest kobyła ok. 37 km, bez gwarancji złapania podwózki – i weź tu popylaj asfaltem 11 km prawie bez pobocza po przejściu siedmiu munrosów. Jeśli ekipa większa to rozwiązaniem są dwa samochody.



Zoom na Ciste Dhubh, maleńkiego ale bardzo charakternego munrosa, oraz Mam Sodhail i Carn Eige, najwyższe szczyty po tej stronie Great Glen.



Oraz zaskakująco niedoceniany a również wspaniały Sgurr nan Conbhairean. Lumpa po prawej to Carn Ghluasaid, który jakimś cudem jest klasyfikowany jak samodzielny munros.



Rzut oka wstecz na Aonach Air Chirth oraz grańkę Druim na Ciche:



Na wierzchołku Druim Shionnach, gdzie byliśmy już nieźle wytrzepani, głównie słońcem:



Oraz Gairich wyglądający spomiędzy Gleouraicha i Spideana Mialacha, z bonusowym Gulvainem najbardziej w lewo. Gairich to była nasza jak na razie jedyna wycieczka w ten rejon w pełnych warunkach zimowych, i lód sprawił że było emocjonująco:



Grań pomiędzy Druim Shionnach a Creag a’Mhaim nie ma już pastwiskowatego charakteru a pod wierzchołkiem tworzy nawet kolejną na tej trasie arête, tyle że miniaturową (znów, przy oblodzeniu można ją strawersować od południa). 



Odcinek pomiędzy dwoma ostatnimi munrosami w przeciwnym kierunku:



Na Creag a’Mhaim przyznaję że już miałam dość. Niestety zejście stamtąd najwygodniejszą opcją jest długie, a tą mniej wygodną podejrzewam że bardzo męczące. Teoretycznie ze szczytu można zejść na rympał do Cluanie Inn (nie wiem czy jest jakaś ścieżka, nie szukaliśmy jej) ale my poszliśmy zwykłym zejściem, tzn. najpierw zygzakującą stalkerską ścieżką, a potem przez ok. 7 km szutrową drogą.



Ten ostatni odcinek, pomimo pięknych widoków na Loch Shiel, był już dość ciężki.

Szczegółowa mapa całej siedmiomunrosowej trasy ze strony Walkhighlands pod tym >>LINKIEM<<. Info o trasie natomiast tu: >>LINK<<.

W Glen Shiel pozostały nam już tylko trzy munrosy Brothers Ridge, które planujemy na jesienny urlop. Ale gdzie jak gdzie alu tu na pewno będziemy regularnie wracać, podobnie jak do Glencoe, w Mamores, Benka czy na Daleką Północ.


Fionn Bheinn

 

Nr 212, Fionn Bheinn

Wymowa: fion-wen

Znaczenie nazwy: white hill (za Munromagic)

Wysokość: 933 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 246.

Data wejścia: 11.5.18

 

Chcąc z Inverness dojechać do Kinlochewe i Torridonu, zaraz za Garve musimy skręcić z A835 w A832. Jedną z miejscowości (mini-mikro miejscowości) na tej trasie jest Achnasheen, samo w sobie warte wzmianki jedynie o tyle, że można tam skręcić do lokalnej metropolii Lochcarron. Kiedy przejeżdżamy przez Achnasheen, połogie zbocze po północnej stronie drogi to właśnie Fionn Bheinn. 



Cameron McNeish twierdzi iż jedynym interesującym faktem odnośnie tego munro jest wymienienie go w przepowiedni Brahana Seera. Brahan Seer aka Kenneth McKenzie żył w Highlandzie w XVII wieku i był jakoby wieszczem, chociaż mnie się raczej wydaje że żarł grzyby, albowiem przepowiednia która nas interesuje brzmi :

„The day will come when a raven, attired in plait and bonnet, will drink his fill of human blood on Fionn-bheinn, three times a day, for three successive days”.

Czyli: dzień nadejdzie, gdy kruk z warkoczem i w czepku będzie pił ludzką krew na Fionn-bheinnie, trzy razy dziennie przez trzy dni z rzędu. Grzyby i bad trip jak nic. 

W Achnasheen można zostawić samochód na parkingu koło opuszczonej stacji benzynowej, gdzie też spotkaliśmy miejscowych:



Należy stamtąd przejść na drugą stronę szosy, przekroczyć strumień po mostku i koło budki telefonicznej (tak mówi Walkhighlands >>LINK<< i mapa choć ja szczerze mówiąc żadnej budki nie pamiętam) kontynuować w stronę zboczy szeroką wyjeżdżoną drogą (zaraz na początku jest brama). 

Poniżej korbet Sgurr a’Mhuillin, całe 879 m n.p.m.:



Widok na zasadniczo całe Achnasheen. Może są gdzieś tam jeszcze jakieś domy, ale generalnie to taki bardziej przysiółek niż faktycznie miejscowość.



Drogą wzdłuż strumienia pniemy się łagodnymi zboczami, aż po prawej nie odsłoni się kopa szczytowa. Należy wówczas skręcić w prawo i kontynuować już wg uznania, bo ścieżki/ścieżek nie ma. Przy dobrej widoczności nie powinno to sprawiać problemów nawigayjnych bo teren jest wizualnie dość oczywisty. We mgle bez GPSa zdecydowanie nie polecam.

Dość szybko zaczynają być widoczne bliskie szczyty Torridonu, Liathach i Beinn Eighe:



An Teallach pod nieoczywistym kątem:



Niestety tym razem nie wstawiam fotki szczytowej ponieważ moje dwa zdjęcia z wierzchołka są totalnie nieostre. Jest tam w każdym razie trianguł.

Fionn Bheinn może i jest kopą, kapustą et caetera ale szczerze mówiąc to samo można powiedzieć o bardzo wielu munrosach, zwłaszcza na wschodzie. A z wielu tych wschodnich kapust widok jest jedynie na inne kapusty. Fionn Bheinn jest natomiast położony tak rewelacyjnie, że tuż obok mamy torridońskie olbrzymy, Sliocha, Fisherfield Six, piękną grupę The Fannichs, po drugiej stronie szosy Moruisg, nieco dalej Ben Wyvisa, Strathfarrar Four, oraz munrosy nad Loch Monar i Loch Mullardoch. To wspaniały punkt widokowy i naprawdę szkoda że dzień był taki szary i nie było zbyt fotogenicznie. 



Slioch i Lochan Fada:

Slioch solo – góra fotogeniczna i majestatyczna z każdej strony:



Fragment The Fannichs i zarazem część trasy planowanej na kolejny dzień. Munro po prawej to najwyższy z Fannichsów, Sgurr Mor, na którym już byliśmy. Po lewej znajdują się Sgurr nan Clach Geala i mały Sgurr nan Each o których (i jeszcze jednym) będzie w kolejnej notce.



Na wierzchołku siedzieliśmy bardzo krótko ze względu na trudny do zniesienia wiatr. Zejście wypadło innym ramieniem góry i tam już ścieżka była. Początkowo szliśmy wzdłuż kotła – choć nieprzesadnie spektakularny, jest jedynym rysem Fionn Bheinna o którym można powiedzieć że ma jakiś charakter:



Dość szybko należy skręcić w prawo i kierować na zieloną plantację iglaków przez którą na przestrzał biegnie scieżka. Znów, w jasny nie mglisty dzień nie powinno być najmniejszego problemu, jako że Achnasheen leży pod nami jak na talerzu. Cała pętla to 12 km z czego ostatni idzie się już po szosie.



Kruka nie spotkaliśmy choć go wypatrywałam. Zapewne już dawno zrezygnował, gdyż Fionn Bheinn nie jest bynajmniej górą obleganą i jakkolwiek może od biedy znalazły by się trzy dni z rzędu kiedy jest odwiedzany przez baggerów – ale na pewno nie trzy razy dziennie. Kruk po prostu nie zdzierżył.

 

Stob Ban

 

 

Nr 210, Stob Ban

Wymowa: stob ban

Znaczenie nazwy: white peak (zaWalkhighlands)

Wysokość: 977 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 178.

Data wejścia: 18.3.18

 

Stob Ban jest częścią grupy The Grey Corries acz jako jedyny z ichniejszych munrosów nie leży w głównej grani, jest też znacznie niższy niż pozostałe i przechodzenie go razem z resztą grupy może być dla baggera o przeciętnych możliwościach nieco problematyczne, gdyż znacznie wydłuża i tak już konkretną trasę. Stąd właśnie weszliśmy na niego wczoraj choć na Grey Corries byliśmy w 2016 roku: >LINK<.

W Spean Bridge należy skręcić w drogę prowadzącą do Coirechoille Farm. Za farmą można jeszcze kawałek podjechać i zostawić samochód w zatoczce za drugą z bram dla bydła. Stamtąd, ignorując ostry skręt w prawo, kontynuujemy główną odnogą drogi która będzie wkrótce wkraczać w dolinę obramowaną przez The Grey Corries od Zachodu a korbety Cruach Innse i Sgurr Insse od Wschodu. Odcinek doliną to ok 7 km, bardzo łagodnie wznoszącym się terenem (zyskujemy ok. 220 metrów wysokości). Poniżej munro Stob Choire Claurigh, którego z początku wzięliśmy za Stob Bana i perspektywa podchodzenia nieco nas zdetonowała:



Kiedy dochodzimy do Lairig Leacach bothy warto zrobić przerwę, bo od tego momentu już będzie do góry. Bothy jest maleńkie, wyposażone w piętrowe prycze gdzie mogłoby się ścisnąć myślę osiem osób. Jest też całkiem ciepłe dzięki grubym ścianom. Można wpisać się do zeszytu albo podpisać na drewnie pryczy jak większość. 

Za bothy jest już podnóże Stob Bana. To bardzo ładna mała góra. Choć w sąsiedztwie swoich braci Grey Corries oraz bliźniaczych munro The Easains po drugiej stronie wydaje się mikra, ma ładny trójkątny wierzchołek i jest szalenie fotogeniczna. Jak widać najpierw należy podejść na garb, za którym teren się wypłaszcza by wkrótce znów spiętrzyć w bryłę szczytu właściwego.



Raki założylismy wkrótce po wyjściu z bothy, śnieg był idealny – lekko zmrożony, nie przepadający.



Uwielbiam zimę w górach i zimowe zdjęcia, stąd tak duża ich liczba przy stosunkowo niedługim wpisie. Tegoroczna zima jest w Szkocji jak na lokalne warunki sroga i wyjątkowo długa, stąd udało się załapać na takie warunki – przeważnie o tej porze (pomijając Cairngormsy czy północną Ben Nevisa) jest już mocno wiosennie.



Stob Ban z garbu – eleganckie linie charakterystyczne dla The Grey Corries i sąsiednich The Mamores. W lecie wierzchołek jest (z tego co pamiętam z wycieczki w Corries) pokryty szarymi kamiennymi osypiskami.



Spotkaliśmy około 10 osób, w tym trzech szybkich Billów w kaskach którzy jako jedyni poszli gdzieś dalej, na logikę na Corries chociaż kto ich tam wie, odkąd na Walkhighalds widziałam relację gościa który jednego dnia zaliczył osiem munrosów które my przechodziliśmy na cztery razy, spodziewam się wszystkiego.



Szłoby się świetnie gdyby nie wiało. Przy co silniejszych podmuchach nie byłam w stanie iść.



Fragment The Grey Corries:



Dzięki temu że szło z nami sporo luda (jak na lokalne warunki) mamy zdjęcia takie jak lubię najbardziej, gdzie widać proporcje człowieka i góry. 



Poniżej widać dwa Pasterze Glencoe, Buachaille Etive Mor oraz Buachaille Etive Beag. Bryła pomiędzy nimi to chyba Ben Starav.



Ostatnie podejście, to na trójkąt wierzchołka, jest dość strome i daje popalić. Dlatego ukryta pod śniegiem ścieżka biegnie zygzakami.



Tu dobrze widać The Easains, munrosy graniczne: na wschód od nich kończą się charakterystyczne dla West Highlands góry o lekkich subtelnych liniach i małych wierzchołkach a zaczynają się już takie w typie bardziej naleśnikowym (choć nie znaczy to że nudne i nie trzeba ich brać serio, vide m. in. nie zdeptana jeszcze przez nas grupa Aldera):



Brawurowy atak szczytowy 😉



Rzut oka na The Mamores. Żal że w tej grupie już wszystko mamy porobione, ale to jeden z tych kilku rejonów gdzie zdecydowanie warto będzie wracać po odhaczeniu wszystkich munrosów.



Zdjęcie z wierzchołka. Wiało tak że ewakuwowaliśmy sie po góra trzech minutach.



Powrót rzecz jasna tą samą trasą, ze wsparciem grawitacji wypadł zaskakująco szybko 😉 Bez raków można było tu dobrze pojechać, zwłaszcza pod wierzchołkiem.



Plusem tego upierdliwego wiatru była konieczność założenia gogli, dzięki której mogło powstać np. takie zdjęcie:



Schowanie raków i czekanów, krótki postój w bothy, i można było rozpocząć siedmiokilometrowy powrót, który razem z dziewięciokilometrową resztą czuję dzisiaj w całym ciele.



Ostatni widok na Stob Bana, jakże inny niż poranny:



Jak łatwo obliczyć trasa miała 18 km.

Jestem bardzo zadowolona że tego munrosa udało się zdobyć w stuprocentowo zimowych warunkach, co dodało pieprzu wycieczce która poza tym ani długa, ani specjalnie ciężka nie była. Stob Ban to maleństwo które znajduje się na piątym od końca miejscu munro-listy, a dostarczył nam bardzo przyjemnych wrażeń. Szybkobiegaczom polecam rozważyć połączenie go z resztą The Grey Corries (granią można przejść na Stob Choire Claurigh).


Ciste Dhubh

 

Nr 205, Ciste Dhubh

Wymowa: kista du

Znaczenie nazwy: black chest (za MunroMagic)

Wysokość: 979m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 173.

Data wejścia: 26.3.17

 

Na kolejny dzień tego pięknego weekendu zaplanowaliśmy munrosa Ciste Dhubh w niezrównanej Glen Shiel. Tam ciężko o nieudany wypad. Ciste Dhubh można połączyć z trzema munrosami Brothers Ridge ale nie jestem Cameronem McNeishem ani moim bratem, po górach nie biegam, a dodatkowo mieliśmy w nogach zrobionego poprzedniego dnia Gulvaina. Taka trzynastokilometrowa trasa wydawała się w sam raz.

Poranny postój pod pomnikiem komandosów koło Spean Bridge – widać kawałek zimowej północnej ściany Ben Nevisa:



Loch Cluanie:



Parking znajduje się na wysokości niewielkiego lasku, może z kilometr od Cluanie Inn. 

Trzynaście kilometrów to jedno, ale to Glen Shiel, więc zapyla się do góry od samego początku, bez szansy na rozgrzewkę – Glen Shiel nie daje forów. Tu trzeba popracować. 



W południowej grani zostały nam jeszcze cztery munrosy. 



Wspinamy się – jak to w Glen Shiel, dość żmudnie – na grańkę skromnie wciśniętą między wielkie masywy Brothers Ridge od zachodu oraz A’Chralaiga z sąsiadem od wschodu. Jej kulminacją jest korbet Am Bathach. Kiedy już pokona się pierwszą stromiznę i osiągnie faktyczną grań, zaczyna być przyjemnie.

Widoczny po lewej szczycik An Cnapach poczatkowo wzięliśmy za wierzchołek munrosa. Widać było że śniegu trochę jest, ale powinno być ok. Tym razem raki i czekany zostawiliśmy w bagażniku i mogliśmy tylko mieć nadzieję że to słuszna decyzja.



Właściwy wierzchołek munrosa odsłonił się dopiero z podejścia na Am Bathach. Widok był pod takim kątem iż nie było widać czy trawers jest w śniegu, ale ludzie których spotkaliśmy na trasie również nie mieli zimowego ekwipunku, co było pocieszające. Szlag by mnie trafił gdybym musiała się wycofać.



Pełny widok z wierzchołka korbeta – tu już widać było że śnieg leży jedynie na krawędzi klifów a więc będzie luz. Swoją drogą Ciste Dhubh to bardzo piękny szczyt, nawet jak na takie zagłębie imponujących munrosów jak Glen Shiel.



Urodą prawie dorównuje Pięciu Siostrom:



Z Am Bathach zeszliśmy na głęboką przełęcz, skąd wracając mieliśmy schodzić w dolinę. Można stąd kontynuować także w kierunku Brothers Ridge. Z przełęczy rozpoczęliśmy kilkuetapowe podchodzenie na munrosa. Pierwszy odcinek, bardzo stromy, był po czymś w rodzaju pionowego bagna (przesadzam, ale tylko trochę) bo wszystko tam płynęło łącznie ze ścieżką którą radośnie pluskał strumyk, i taplaliśmy się w błocie. Ponad tym nieprzyjemnym kawałkiem jest kolejny fragment, odrobinę łagodniej nachylony i bardziej suchy. Podchodzimy nim pod szczycik An Cnapach – ten skalny trójkąt który z początku wzięliśmy za szczyt – i można albo przez niego przejść, albo go strawersować (co też uczyniliśmy albowiem było już nieprzyzwoicie późno).



An Cnapach na drugim planie, na kolejnym Am Bathach. To ostatnie podejście wzdłuż klifów jest cudowne. Momentami bardzo uważałam, bo stromizna po lewej (zdjęcia nigdy nie oddają tego dobrze, chyba że mówimy o pionowych tatrzańskich ścianach których fotografie ciężko spieprzyć) była znaczna, a ścieżka śliska i gdzieniegdzie jednak ten śnieg zalegał. Partie szczytowe Ciste Dhubh mogą nie być trudne do sforsowania ale zdecydowanie są powietrzne.



Ale poważnie, czyż to nie jest piękna góra? 



Przed widocznym na poprzednim zdjęciu obniżeniem miałam moment lekkiego pietra, bo na wąskim fragmencie grani leżał płytki śnieg, taki w sam raz żeby na nim pojechać i sturlać się w dolinę. Trzeba było usiąść na tyłku…

Generalnie jednak śnieg nie przeszkadzał, poprzedni baggerzy wydeptali eleganckie stopnie.



W tle Brothers Ridge a na najostatniejszym planie po lewej wychyla się Ben Nevis:



Chyba jedyne zdjęcie które jakoś oddaje to wrażenie powietrzności:



Widok z wierzchołka oczywiście jest spektakularny ale nieco cierpi przez fakt że Ciste Dhubh, choć charakterny, jest raczej średnich rozmiarów munrosem i trochę ginie przy swoich wyższych sąsiadach. W panoramie najokazalej przezentują się oczywiście Siostry, choć po raz pierwszy uważnie przypatrzyłam się także Braciom i zaimponowali mi liniami i kubaturą.



Szczytowe. Upał był, jak na marzec, nieziemski.



Mam Sodhail i Carn Eige, najwyższe szczyty Gór Kaledońskich (Ben Nevis należy do Grampianów). Po lewej wychyla się Liathach. Na żywo wyraźnie było widać pinakle Am Fasarinen. Cóż za widoczność 🙂



Nie było czasu żeby delektować się widokami, po paru minutach rozpoczęliśmy odwrót.



Ze szczytu munrosa do samochodu udało nam sie dojść w trochę ponad dwie godziny co dowodzi że dobrze mieć grawitację po swojej stronie.

Po tej wycieczce zostałam wielką fanką Ciste Dhubh – uważam że to jeden z fajniejszych munrosów w ogóle. Zdecydowanie cel nie tylko dla baggerów. Generalnie miniony weekend był cudowny: granie, wysokość, wysiłek, morze szczytów po horyzont… Bardzo mi tego brakowało.

 

Gulvain

 

 Nr 204, Gulvain (Gaor Bheinn)

Wymowa: gul-wan

Znaczenie nazwy: noisy hill (za MunroMagic)

Wysokość: 987m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 161.

Data wejścia: 25.3.17 

 

Ostatni weekend miał być piękny w całej Szkocji więc w końcu, po pięciu miesiącach, udało się pojechać na Zachód. Zwłaszcza po ostatnim wyjściu już mi się żyć nie chciało od tych płaskowyży – mają swój urok ale w zdecydowanie mniejszych dawkach.

Gulvein znajduje się o rzut ziemniakiem od Fort William w kierunku Glenfinnan. Jadąc z FW przez Road to the Isles (A 830) należy z niej skręcić na A 861 za którym to skrętem od razu jest zatoczka gdzie można zaparkować. Stamtąd kierujemy się wdłuż strumienia do Gleann Fionnlighe i nią kontynuujemy (po prawie płaskim, kilkakrotnie przekraczając meandrujący strumień) przez siedem kilometrów aż po podstawę Gulvaina.

To uczciwa góra. Tu panie nie ma regli, masz płaskie i z płaskiego wyrasta ci zbocze, od razu wiadomo o co chodzi. Przy kopczyku ścieżka się rozdziela – należy skręcić w prawo.



Podchodzenie zboczem Gulvaina jest żmudne – stromizna nie jest jakaś ekstremalna ale wystarczająca żeby stało się jasne że ma tym munrosie trzeba będzie popracować. Dzięki temu jednak wysokość nabiera się szybko – kiedy wreszcie zza sąsiedniego wału wyłania się Ben Nevis oznacza to że już niedaleko do wypłaszczenia.



Za plecami mamy spektakularny widok na góry rejonów Ardgour, Moidart i Sunart – choć nie ma tam munrosów absolutnie nie ustępują im charakterem.



Na południowy zachód z kolei pięknie widać grupę Ben Nevisa, The Mamores oraz Glencoe.



Północny, właściwy wierzchołek Gulvaina zaczyna być widać dopiero gdy osiągamy wypłaszczenie z którego pozostaje już tylko ostatnie krótkie podejście na niższy wierzchołek południowy (961m n.p.m., czyli zalicza się do munro tops – szczytów powyżej magicznych trzech tysięcy stóp ale o zbyt małej wybitności by zasłużyć na status samodzielnego munrosa).



Tu już stało się jasne, że można było nie targać raków i czekanów… Kilka dni znośnej pogody i większość śniegu zniknęła. Zostało akurat tyle żeby było bardziej fotogenicznie.



Zoom na Cuilliny i Blavena (po prawej, zlewa się z granią):



Na Ben Nevisie i sąsiadach warunki panują jeszcze zimowe, na północnej ścianie raki będą pewnie niezbędne co najmniej do maja.



Marsz granią pomiędzy wierzchołkami Gulvaina to czysta przyjemność (wiem, że się powtarzam, ale te płaskowyże prześladowały mnie już po nocach).



Odcinek pomiędzy wierzchołkami liczy sobie nieco ponad kilometr. Poniżej można wypatrzeć na podejściu dwie osoby – to niestety dość trudne przy tym rozmiarze zdjęcia – ale warto spróbować bo pomaga sobie uświadomić proporcje finałowego odcinka.



Jedno z bardziej udanych zdjęć szczytowych:



Grań od Sgurr na Ciche, poprzez Garbh Chioch Mhor po Sgurr nan Coireachan – trzy już zdobyte, spektakularne munrosy.



Kontemplowanie panoramy z Gulvaina, zwłaszcza w kierunku północnym, było fascynującem zajęciem – szczyt jest rewelacyjnym punktem widokowym. W miarę jak coraz lepiej poznaję Highland, kiedy staję na kolejnej górze mam uczucie jakby nowe puzzle wskakiwały na swoje miejsce – za każdym razem jestem w stanie rozpoznać więcej szczytów.



Jedyną sensowna opcją jest powrót po własnych śladach, choć ludzie którzy szli przed nami wybrali kontynuowanie na północ – chyba na dziki biwak, bo w tamtą stronę jest dość daleko do cywilizacji…



Dolina, którą rano prawie przebiegliśmy, tym razem wydawała się mieć nie siedem, a trzy razy po siedem kilometrów. Do samochodu doszliśmy kiedy zaczynał zapadać zmierzch, co nie było zresztą problemem ponieważ nocleg mieliśmy w nieodległym Banavie, w testowanym już kilkakrotnie hostelu Chase the Wild Goose >>LINK<< (bardzo klasyczny hostel, na szczęście nie jest to SYHA więc pokoje są koedukacyjne – czysto i jeżeli komuś nie przeszkadza typowa hostelowa siermiężność i „studenckość” warunków, polecam).

Gulvaina wspominać będę z sentymentem – to naprawdę ładna góra, w dodatku wspaniale położona. Po raz pierwszy od dawna nie miałam poczucia że wchodzę, bo muszę. Co prawda poczucie to na praktycznie każdej wycieczce rozwiewa się w końcu, zastąpione przez radość łażenia, ale tu nie było go w ogóle. 

 

Spidean Mialach i Gleouraich

 

Nr 183, Spidean Mialach; nr 184, Gleouraich

Wymowa: spidżyn milah; glorih

Znaczenie nazwy: peak of deer; noisy hill / roaring (za MunroMagic i Walkhighlands)

Wysokość: 996m n.p.m.; 1035 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 146.; 97.

Data wejścia: 4.6.2016

Po Mullardoch potrzebowaliśmy całego dnia na regenerację po czym na pożegnanie zdecydowaliśmy że ogarniemy jeszcze te dwa munrosy nad Loch Quoich. Po poprzedniej wyrypie 12 kilometrów brzmiało to jak przebieżka.

O mały włos nie zrobilibyśmy jednak tej trasy… Tego ranka wszystko było w chmurach. Kiedy dojechaliśmy do Glen Quoich chmury te odsłaniały jedynie początkowe partie zboczy. Nie bardzo nam się chciało marnować ładne góry na taki dzień tym bardziej że i tak już mieliśmy poczucie spełnionego obowiązku. Pojeździliśmy trochę po dolinie by przed dwunastą zdecydować że się przeciera i jednak idziemy.

Jak widać na ścieżki wychodzi się prosto z szosy. Parking znajduje się trochę na lewo od butka.

Od południa Spidean Mialach i Gleouraich są dość kopiaste (charakteru nadaje im północna strona). Na Spideana wchodzi się połogim zboczem które u zarania kopuły szczytowej przechodzi w rumowisko. 

Ten etap byłby nudny gdyby nie poszerzająca się panorama w tle.

Poniżej niestety przyczyna dlaczego lato nie jest moją ulubioną porą roku w Highlandzie (tak wiem że jeszcze jest wiosna, niemniej temperatura była letnia a to o nią tu chodzi) – kiedy robi się naprawdę ciepło cała wilgoć uwięziona w mchach i wrzosach zaczyna parować i w piękny, słoneczny dzień całkowicie siada widoczność. 

Na szczycie Spidean Mialach. Oba munrosy były (wg standardów highlandzkich) dosłownie oblężone przez turystów. Najwyższy punkt w tle to Sgurr nan Conbhairean a plaskacz obok to Carn Ghluasaid.

Tu widać że północna strona odbiega charakterem od terenu którym wchodziliśmy. Na trzecim planie oba wierzchołki Gleouraicha.

Ten brudny kolor nieba pomimo rozwiania się chmur i słonecznego dnia to właśnie efekt parowania i przyczyna dla której wolę już nawet jesień:

Stoję dokładnie w tym miejscu gdzie człowiek powyżej:

Mam Sodhail i Carn Eighe w Glen Affric, najwyższe munrosy po tej stronie Great Glen, potencjalny nieziemski punkt widokowy oraz wyrypa niewiele krótsza od czwórki nad Mullardoch:

Za przełęczą pomiędzy oba munrosami jest najbardziej strome podejście na trasie. Za nim znajduje się przedwierzchołek, kolejna znacznie płytsza przełęcz oraz krótka grań na wierzchołek właściwy.

Rzut oka na Spideana:

Na szczycie Gleouraicha. Najbardziej cieszą widoki na południową grań Glen Shiel ale takiej przestrzeni nie da się zmieścić na fotografii. 

Niepokoiłam się jak będzie z zejściem tzn. czy nie zmasakruje mi kolan jako że z szczytu Gleouraicha nad brzeg jeziora jest zaledwie ok. 2,5 kilometra więc zanosiło się na strome zejście. Okazało się że absolutnie nia ma się czym stresować gdyż na dół sprowadza piękna, wyraźna, meandrująca jak szalona, myśliwska ścieżka. W stromszych miejscach – gęste zygzaki. Relaks dla nóg oraz możliwość delektowania się widokami do samego końca.

Zgodnie uznaliśmy, że powyższa wycieczka okazała się nadzwyczaj godnym zwieńczeniem wyjątkowo udanego urlopu 🙂 



The Loch Mullardoch munros

 

Nr 179, Carn nan Gobhar; nr 180, Sgurr na Lapaich; nr 181, An Riabhachan; nr 182, An Socach

Wymowa: karn nan goer; skur na lapih; an riwakan; an sokah

Znaczenie nazwy: cairn like hill of the goats; rocky peak of the bog; the streaked one; the snout (za MunroMagic)

Wysokość: 992m n.p.m.; 1150 m n.p.m.; 1129 m n.p.m.; 1069 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 152.; 24.; 29.; 67

Data wejścia: 2.6.2016

 

Następnego dnia po Skye przyszedł czas na prawdziwy quest. Wyprawę do Mordoru. Otóż tym razem postanowiliśmy porwać się na cztery odległe od cywilizacji munrosy nad leżącym w środku chyba największego szkockiego zadupia jeziorem Mullardoch a jest to autentyczna kobyła. Raz że trzydzieści kilometrów, ale da się, na Ben Avona i Beinn a’Bhuird było dłużej. Tyle że tu mamy aż cztery wcale niemałe munrosy oraz sumę podejść 1826 metrów. Plus podobno wyjątkowo nieprzyjemny powrót. Do plecaków poszło dwa razy więcej lukozady niż zwykle, na nogi najwygodniejsze skarpety, jasno jak to w czerwcu prawie do północy, prognoza niezła – lepszych warunków nie będzie. Było już za późno żeby ogarniać kwestię motorówki którą w cenie 25 funtów od osoby można się przeprawić przez jezioro by skrócić trasę o połowę. Taka opcja jednak jest: >>LINK<< i warto ją moim zdaniem rozważyć.

Ostatnim bardziej cywilizowanym miejscem przez które przejeżdżamy jest miejscowość Cannich. Potem wjeżdżamy single track road w Glen Cannich i coraz bardziej zanurzamy w górskie pustkowie.

Samochód można zostawić przy tamie nad Loch Mullardoch. Z początku idziemy drogą (nad jeziorem aktualnie coś budują i jeździ dużo ciężkiego sprzętu), by po przekroczeniu mostku na Allt Mullardoch zacząć wspinać się na ramię pierwszego munrosa. Ten początkowy kawałek po bagnie i wrzosach był dość męczący. Polepszyło się kiedy grunt wyżej zrobił się mniej zarośnięty i bardziej suchy. Munrosy po drugiej stronie jeziora należą do Glen Affric.

Carn nan Gobhar – typowa kopa, najniższy i najmniej interesujący z czwórki – po prawej:

Klimaty jak we wschodniej Glen Shee aka Glen Pancake a przecież nie jesteśmy daleko od usianego charakternymi szczytami Kintail.

Kopiec w tle, chociaż sporo większy od szczytowego, znajduje się na przedwierzchołku.

Patrząc na północ, na Strathaffar i Loch Monar: 

Kolejny munro Sgurr na Lapaich przezntuje się dużo ładniej i bardziej charakternie. Widać już pierwszą tendencję tej trasy: przełęcze między munrosami są tu głębokie że nie ma zmiłuj. To nie casus Grey Corries i trzeba popracować. Lapaich w dodatku jest całkiem stromy w wyższych partiach.

Wchodzi się ramieniem w centrum:

Na wierzchołku wiedziałam już że ta trasa faktycznie mnie poczesze.

Przełęcz i munrosy na których w kwietniu tak dramatycznie walczyliśmy z warunkami pogodowymi, Sgurr Choinnich i Sgurr a’Chaoraichean:

Południowa strona Torridonu czyli Fuar Tholl, Sgurr Ruadh i Beinn Liath Mhor:

An Riabhachan okazał się być oddzielony od Lapaicha jeszcze głębszą przełęczą. Wobec powyższego postój gastronomiczny, który mieliśmy zrobić na Lapaichu, został przeplanowany na kolejnego munrosa. Czas gonił.

Sgurr na Lapaich z partii podszczytowych An Riabhachan:

Podejście na szczyt An Riabhachan jest wyżej bardzo ładne, po dobrze zdefiniowanej trawiastej grani. Na wierzchołku dotarło do mnie że kiedy ukończymy tę trasę do zdobycia zostanie nam okrągła stówa!

Po wspomnianym postoju gastronomicznym ruszyliśmy atakować An Socacha. Ten odcinek okazał się najbardziej urozmaiconym fragmentem trasy: wijąca się grań, trochę skałek, jedno bardzo strome zejście i świadomość że tyle już przeszliśmy, zmęczenie się pogłębia a z punktu widzenia całej trasy nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie drogi.

Niebo poszarzało ale widoczność pozostała wspaniała – nie pamiętam drugiego takiego fartownego wyjazdu pod względem pogody.

Na An Socach ulżyło mi że osiągnęliśmy najdalszy punkt na trasie i odtąd będziemy się już tylko zbliżać do samochodu. Sam szczyt bardzo mi się spodobał, tworzy go pozioma stosunkowo wąska grań z kotłami po stronie wschodniej.

Zejście z początku jest bardzo przyjemne, po trawiastym ramieniu góry.

Dolny odcinek pomiędzy ramieniem a jeziorem to już inna bajka – typowe bagno, dziury, osunięcia terenu, potok w bonusie.

Sądziliśmy że niedogodności się skończą kiedy osiągniemy brzegi jeziora… nic bardziej mylnego. Plażą iść się nie dało (miękki przepadający, bo w bardziej mokrych sezonach ukryty pod wodą, grunt). Pozostała ścieżka w zboczach, jakieś dwa, może trzy metry nad kamienistą plażą. W momentach gdy była wyraźna szło się ok, ale często ginęła i należało piąć się do góry żeby znaleźć kontynuację (na co jak na co ale na pięcie się do góry to już nie miałam ochoty). Poniżej ścieżki grunt w wielu miejscach się poobsuwał i groził dalszym obsuwaniem czy wręcz urwaniem się pod nogami i upadkiem na kamcory z tym paru metrów. Tamy nie widać niemal do samego końca jeziora bo za każdym kolejnym, na pewno ostatnim ramieniem góry znajduje się następne ramię. Do tego mieliśmy już w nogach multum kilometrów a całe to zejście jest niemożebnie długie. Mariusz straszy mnie teraz że jak nabroję przegoni mnie jeszcze raz tą trasą i brzegami Loch Mullardoch.

Kiedy w końcu ukazuje się tama, za tym naprawdę ostanim górskim ramieniem, nie ma jednakowoż powodów do euforii. Ostatnie trzy kilometry to znowu bagno i przekraczanie rzeki a mamy już w nogach naprawdę kawał. Daliśmy radę bo nie było wyjścia (chyba że się położyć i umrzeć) ale tak sobie wtedy z miłością myślałam o tej motorówce, która pozwoliłaby mi tych mąk uniknąć. 

Kolejny dzień oczywiście przeznaczyliśmy na regenerację, nie dało się inaczej. Tym bardziej że na mecie w Glenelg byliśmy grubo po północy. Sama nie wiem co było większe, satysfakcja czy zmęczenie. Myślę jednak że ból nóg tej nocy przebijał oba.

Niestety w Highlandach czeka nas jeszcze kilka podobnych wyryp 😉