Nr 120, Beinn Dearg
Wymowa: bin dierek
Znaczenie nazwy: red hill (za MunroMagic)
Wysokość: 1084m n.p.m.
Pozycja na liście munrosów: 57.
Data wejścia: 27.08.13
Munrosy o imieniu Beinn Dearg są dwa. Tym razem postanowiliśmy zdobyć ten koło Ullapool. W planach była trasa na niego oraz dwóch sąsiadów o statusie munro ale okoliczności je zweryfikowały.
Góry w okolicy Ullapool mieliśmy jak dotąd mało ruszone, ponieważ to jednak jest wyprawa. Bardzo się cieszyłam na ten wypad będąc ciekawa zwłaszcza widoków na Daleką Północ. Prognozy były z gatunku na dwoje babka wróżyła, więc mieliśmy prawo mieć nadzieję że nie będzie totalnej kaszany. Wieczór przed wycieczką tylko zaostrzył nasze apetyty:
Beinn Dearg to ten kopulasty szczyt w słońcu, drugi z planowanych munrosów jest po jego lewej stronie a trzeciego nie widać.
Rano nad górami stały ciemne chmurzyska, ale że było w miarę ciepło i bezwietrznie postanowiliśmy że zaryzykujemy. Start z parkingu w Inverlael położonego przy drodze A836, jakieś piętnaście minut samochodem na południe od Ullapool. Parking jest charakterystyczny ponieważ stoi na nim budka telefoniczna.
Początek trasy prowadzi lasem a ścieżek jest tam cała plątanina, więc należy zdecydowanie wspomóc się mapą. Generalnie cały czas wędrujemy wzdłuż River Lael, raz przekraczając ją po mostku. Szliśmy tamtędy wciąż pełni optymizmu, licząc że pogoda się poprawi i ciesząc malowniczym otoczeniem– zaczął się sezon na wrzosy 🙂
Po wyjściu z lasu ścieżka kontynuuje wzdłuż rzeki. Dolina robi się coraz głębsza więc nie idziemy już jej dnem, a trawersujemy zbocze. Ścieżka wznosi się nadzwyczaj łagodnie (to lubię!), ale tak powolne nabieranie wysokości przekłada się na długość trasy – ponad 10 km w jedną stronę.
O tym nieco ponad 5-kilometrowym trawersie nie jestem niestety w stanie za wiele powiedzieć. Tuż po wyjściu z lasu ogarnęła nas chmura. W tych warunkach nasza widoczność ograniczała się do rzeki w dole oraz przeciwległego zbocza. Nawet i tego udokumentować się nie dało, gdyż zaczęło padać. Parliśmy do góry pomimo iż nie miałam spodni przeciwdeszczowych, zdeterminowani jednak COŚ zaliczyć – ale uczciwie przyznam że miny wydłużały się nam z każdym kolejnym mililitrem wody chlupiącym w butach.
Kiedy po prawej pojawia się staw, to znak że szlak zaraz nieco wystromieje, by zygzakami wyprowadzić na równię pomiędzy trzema docelowymi munrosami (długość odcinka staw – równia to ok. półtora kilosa). Stamtąd właśnie się je atakuje, za każdym razem schodząc w to samo miejsce. Zadanie tylko z pozoru karkołomne, równia leży na wysokości ok. 800m n.p.m.
Do tego momentu zdążyliśmy już podjąć decyzję iż zdobywamy tylko jednego munrosa, tak ze względu na przemoczenie jak i na fakt że szkoda nam było potencjalnie widowiskowej trasy na tak paskudny dzień. Wydawało się iż najlepszym pomysłem byłby atak na Meall nan Ceapraichean – najkrótsze podejście, szybko zgubiliśmy jednak ścieżkę a na czuja się w tej mgle nie dało. Zdecydowaliśmy że ciśniemy na Beinn Dearga – dość znany munros, najwyższy w okolicy, ściecha na niego musiała by być ewidentna. No i faktycznie, okazała się znacznie trudniejsza do stracenia z oczu. Ponadto zboczem biegnie kamienny murek wzdłuż którego można się w razie braku widoczności posuwać.
Kiedy teren się położył wiedzieliśmy że znajdujemy się już w rejonie szczytu. Ponieważ jest on rozległy istniało ryzyko że będziemy się po nim nie wiadomo ile błąkać zanim zlokalizujemy wierzchołek, a ścieżka była tu słabo widoczna. Pomógł pojedynczy kopczyk, drugi zaś ułożyliśmy sami. Beinn Dearg został zatem zdobyty, choć równie dobrze mogłam się tam znaleźć o północy, a pewnie wtedy widziałabym przynajmniej oświetlone Ullapool.
Wracaliśmy tą samą drogą czyli w sumie zrobiliśmy trochę ponad 21 km. Deszcz lał bez przerwy więc dokumentowanie trasy nie tylko nie miało sensu, ale było niemożliwe ze względu na aparat. Przemoczyło nas oboje po całości, łącznie z bielizną. Kolejny dowód na to że nie ma czegoś takiego jak nieprzemakalna membrana. Spodnie i skarpety mogłam post factum wręcz wyżymać.
Na szczęście na odcinku leśnym lać przestało to i parę zdjęć można było zrobić florze, która o tej porze roku (wrzosy!!!) przybiera nieziemskie kolory:
Trasę poniekąd powtórzymy zdobywając dwa munrosy które tym razem opuściliśmy, i jestem zdeterminowana zrobić to tym razem przy pewnej pogodzie, tak że wszystko przed nami. Nawiasem był to ciekawy kontrast po poprzedniej wycieczce na Sliocha, gdzie żar lał się z nieba. Mogłabym spuentować że jak nie urok to wiadomo co, ale w gruncie rzeczy oba wyjścia mi się podobały – jak mawiali starożytni, no pain no gain 😀