Stob Coir’an Albannaich i Meall nan Eun

 

 Nr 166, Stob Coir’an Albannaich; nr 167, Meall nan Eun

Wymowa: stob koran alpa-na; mil nan ain

Znaczenie nazwy: peak of the scotsman’s corrie; hill of the bird (za MunroMagic)

Wysokość: 1044 m n.p.m.; 928 m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 90.; 254.

Niżej opisaną wycieczką zakończyliśmy zdobywanie munrosów Glen Etive. Do samej doliny się wróci bo jest wybitnie biwakowa oraz stanowi imponujący matecznik rododendronów 😉

Start z tego samego parkingu co na Ben Starava oraz Glas Bheinn Mhor, początek trasy również zbieżny. Za każdym razem atrakcją jest przekraczanie mostu nad bardzo przejrzystą i bardzo głęboką rzeką gdzie można na poważnie nurkować (widzieliśmy).

Poniżej Glas Bheinn Mhor i grań w kierunku Ben Starava, nasz pierwszy munros leży po lewej stronie, nie jest widoczny z drogi chyba że liczyć ramię góry na pierwszym planie. 

W dolinie jest ścieżka ale ukształtowanie terenu i tak prowadzi samo. Łagodnie wspinamy się na przełęcz pomiędzy Stob Coir’an Albannaich a Glas Bheinn Mhor.

Z przełęczy wierzchołka munrosa nadal nie widać, otwiera się za to widok na Rannoch Wall i grupę Ben Lui (zdjęć nie daję bo akurat w tamtej stronie padało). Początkowe podejście z siodła przełęczy jest w miarę strome, aż osiągamy relatywne wypłaszczenie z którego widać finałowe podejście oraz szczyt. Z tej perspektywy szału raczej nie robi:

Glas Bheinn Mhor ze Staravem wyglądają za to dość monumentalnie, spokojnie dałyby radę w Tatrach Zachodnich:

Wchodząc wyżej możemy w końcu popodziwiać eleganckie linie masywu Cruachana, moim zdaniem jednej z najpiękniejszych gór Szkocji choć nie mam do niej osobistego sentymentu.

Wierzchołek Stob Coir’an Albannaich pozytywnie rozczarowuje: jest nieduży a od północy opadają ładne zerwy. Na tym etapie bylismy przekonani że Meall nan Eun to góra w cieniu na ostatnim planie i morale nam siadło. Okazało się jednakowoż że Eun to kopa na planie drugim a „ciemna góra” to zdeptany już przez nas munro Stob Gabhar, do którego należałoby zejść w położoną niemal na poziomie morza dolinę.

Najpiękniej prezentowało się Glencoe z moim ukochanym Bideanem nam Bian:

A także góra, której przedstawiać nie trzeba.

Wierzchołek Stob Coir’an Albannaich z perspektywy zejścia ma całkiem przyjemne i niekapuściane linie. Stwierdziłam że to ładna góra, nawet jeśli nie stanowi wyzwania nie jest jednakowoż nudnym plackiem.

Glencoe od zadu strony:

Ze szczytu obniżamy się nieco by za chwilę zacząć wspinać na poślednie wzniesienie pomiędzy munrosami. Na tym etapie wciąż byliśmy przekoani że nasz cel to góra która finalnie okazała się Stob Gabharem, więc nastroje były zdeterminowane acz mocno fatalistyczne ;P

Kiedy w pewnym momencie uświadomiliśmy sobie że munros jest tuż tuż, uldze nie było końca.

Szczytowe:

Jak widać wierzchołek Meall nan Eun jest z tych obszerniejszych, AKA jak to mój brat raczył określić, bulwiacz.

Zejście było tyleż proste nawigacyjnie co męczące: brakiem ewidentnej ścieżki, mokrością, na początku nachyleniem itd. Highlandzka klasyka 🙂

Dokończenie Glen Etive powoduje że liczba munrosów blisko domu skurczyła się jeszcze bardziej i teraz przeważająca większość tych niezrobionych to już konkretne wyprawy, w każdym razie pod względem odległości.

 

Mapka jak znajdę czas.

 

 

 

 

Beinn Fhionnlaidh (Glen Etive)

Nr 147, Beinn Fhionnlaidh

Wymowa: ben fionly

Znaczenie nazwy: Finlay’s hill (za MunroMagic)

Wysokość: 959m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 198.

Data wejścia: 6.9.14

Mapka pochodzi z nieocenionego Walkhighlands.

Beinn Fhionnlaidh jest sąsiadem góry na której byliśmy (raz bez sukcesu) dwukrotnie, czyli Beinn Sgulairda. Pamiętam jak oglądaliśmy go ze Sguilarda i komentowaliśmy ależ to będzie rzeźnia: niesamowicie rozciągnięty, lekko acz bezlitośnie pnący się do góry stok,w sumie sześć kilometrów monotonnego marszu pod górkę. Szukałam jakiegoś zdjęcia ale ewidentnie woleliśmy wtedy fotografować bardziej spektakularnych sąsiadów z Glencoe i Glen Etive.


Start z parkingu w Glen Creran, potem około kilometra do farmy Elleric u zarania Glen Ure. Widziałam dwa nieśmiało i rachitycznie zakwitające rododendrony, co mnie nieco zszokowało. Tam naprawdę panuje jakiś mikroklimat. Beinn Fhionnlaidh – to co wygląda na szczyt znajduje się w jakiejś jednej trzeciej drogi – po lewej.

Za farmą odbijamy w lewo, i wkrótce zaczynamy się wznosić. Krajobraz idylliczny, grunt dość bagnisty więc ścieżka często ginie. 

Wczesna jesień jest obok maja-czerwca (drony!) oraz końcówki zimy (śniegi!) najładniejszym sezonem w Highlandzie. W sumie chyba najmniej malownicze jest pełne lato. Dowody:

Zbocze okazało się dokładnie tak upiorne jak przypuszczaliśmy. Sześć kilosów monotonnej wspinaczki na kolejne garbki, bez perspektyw zobaczenia wierzchołka aż do samej końcówki:

W dodatku wkrótce ogarnęły nas chmury. Z początku wydawało się że szybko przejdą (ranek był wszak przepiękny!), ale nie dość że zostały, to jeszcze zaczęło padać. Warunki na zdjęcia fatalne. Ten niesamowity głaz musieliśmy jednak uwiecznić:

Wejście naprawdę się dłużyło i było dość heroiczne, jako że od pewnego momentu byliśmy przemoczeni totalnie. Teren raczej mało urozmaicony; mniej więcej w połowie drogi znajdowały się dwa malownicze jeziorka, potem grunt wystromiał nieco i zbocze się zwęziło w coś w rodzaju wciąż szerokiej grani, zrobiło się też bardziej kamieniście. Tylko to mieliśmy niestety do podziwiania. Kiedy wreszcie dodrapaliśmy się na szczyt panowała totalna ulewa i mizeria:

Odwrót momentalny, i jak najszybszy marsz w dół, do ciepłego i suchego samochodu.

Stopniowo niebo zaczynało się klarować, chmury rzedniały, przy jeziorkach można było już wyjąć aparat:

Gdybyśmy rozpoczęli podchodzenie dwie godziny później, mielibyśmy widoki na wierzchołku oraz zejściu. Ale kto to mógł przewidzieć! 

Elleric:

Beinn Fhionnlaidh okazał się jednym z bardziej irytujących i męczących murosów. W warunkach jakie mieliśmy – czysty masochizm. Tym bardziej jestem dumna że nie zawróciliśmy choć był moment że na serio to rozważałam.

Na dole panowała już sielanka, a ostatnie chmury powoli odpływały… Munros nieźle nas strolował.

Beinn Sgulaird, góra, którą bardzo lubię i polecam także nie-baggerom:

Glen Ure, pomiędzy Fhionnlaidhem i Sgulairdem:

Oraz sam Fhionnlaidh. Tu bez sentymentów. Po zejściu spontanicznie pokazałam mu środkowy palec.

Wątpię byśmy chcieli kiedyś powrócić na tego akurat munrosa. Z drugiej strony tak niesamowicie żal widoków na Glencoe i Glen Etive… Tak czy inaczej nie wcześniej niż za dekadę.


Beinn nan Aighenan i Glas Bheinn Mhor

Nr 134, Beinn nan Aighenan; nr  135, Glas Bheinn Mhor

Wymowa: bin nan ajan; glasz win wor

Znaczenie nazwy: hill of the hinds; big green hill (za MunroMagic)

Wysokość: 960m n.p.m.; 997m n.p.m.;

Pozycja na liście munrosów: 196.; 145.

Data wejścia: 21.6.14

W ostatni weekend wybraliśmy się do Glen Etive. Najładniejszą i najciekawszą górą jest tam Ben Starav, który był naszym trzynastym munrosem >>LINK<<. Tym razem postanowiliśmy zdeptać jego sąsiada, na którego poprzednim razem nie starczyło nam energii, oraz jeszcze jednego munro: razem około 20 km. Trochę mnie bolało, że akurat do Glen Etive wybieramy się kiedy rododendrony przekwitają… Ta dolina to jedno z największych znanych mi dronowisk w Highlandzie. 

Na początek należało się wbić na przełęcz między Ben Staravem a naszym munro Glas Bheinn Mhor (nasza przełęcz to ta niższa, Starav jest po prawej, a po lewej widnieje korbet Meall nan Tri Tighearnan). 

Nawet przy nie najlepszej pogodzie Glen Etive sprawia bardzo przyjemne wrażenie. Nie dziwi, czemu zawsze tutaj tyle namiotów i ognisk. Pomijając midgesy, fantastyczne miejsce na kemping.

Glas Bheinn Mhor oraz Starav z początku stały w chmurach, ale BBC zapowiadało na popołudnie pełne słońce, więc się nie przejmowaliśmy. 

Za plecami cały czas mieliśmy widok na tyły Glencoe: moją ukochaną górę Bidean nam Bian (niestety przez większość czasu pod chmurową pierzynką) oraz "the lost munro of Glencoe", trochę niedoceniany Sgor na h-Ulaidh.

Masyw Starava miał zdecydowanie najwięcej charakteru ze względu na podszczytowe poszarpańce – pozostałe góry w polu widzenia miały zdecydowanie łagodniejsze linie.

Tu dla odmiany Bidean odsłonięty. Byliśmy na nim trzy razy (w samym masywie dodatkowe dwa) i wiem że będziemy jeszcze nie raz. Jest bardzo wiele munrosów na które po zaliczeniu nie wrócimy, są i takie które będziemy wałkować do oporu. Bidean gwarantuje świetny górski dzień.

Po osiągnięciu przełęczy nie poszliśmy jednak w lewo na Glas Bheinn Mhor, a prosto. Ukryty za granią Glas-Starav, nieco zapomniany (podejrzewam że odwiedzany jedynie przez baggerów) leży sobie munro Beinn nan Aighenan. Można do niego dojść także z Victoria Bridge nad Loch Tulla, co na mapie wydaje się całkiem ciekawą (przechodzimy przez totalne zadupie) opcją, tyle że wyklucza zaliczenie większej ilości munrosów.

Wśród głazów i skałek wchodziło się dość szybko, ale przyznam że przerażała mnie myśl o konieczności włażenia jeszcze na Glas Bheinn Mhor (widoczny poniżej). Jestem przepracowana, niedospana i zmuszanie się do wyruszania na kolejne munrosy udaje mi się tylko dlatego, że po każdej takiej wycieczce przez parę dni czuję się lepiej niż po najskuteczniejszych antydepresantach.

Tu dobrze widać zejście na przełęcz i dalszą drogę przez niestety nieomijalnego korbeta.

Widoki ze szczytu byłyby oszałamiające, ale przy innej pogodzie… Niedaleki Cruachan stał w chmurach, a choć cały pierdolnik od Rannoch Moor po Trossachs był dobrze widoczny, wszystko szare i bez blasku. BBC tym razem trochę dało ciała. Wiem że nie powinnam narzekać, bo pogoda była absolutnie wystarczająca na wyjście, tylko trochę szkoda że rejon z takim potencjałem a tak szaroburo…

Na wierzchołku nie zabawiliśmy długo: wycieczkę zaczęliśmy wyjątkowo późno, czas nam się kurczył – niby najdłuższy dzień roku, ale nie chcieliśmy być w domu przed północą. Na przełęczy przekąsiliśmy coś na biegu, i trzeba było cisnąć na drugiego munrosa.

Poniżej Beinn nan Aighenan oraz Beinn Eunaich i Beinn a’Chochuill, czyli Eunuch i Chochla sprzed kilku notek. Chmury za nimi zakrywają masyw Cruachana.

Wśród tego morza szarości dostrzegam Beinn Mora, Stob Binneina, Cruach Ardraina z Beinn Tulaicheanem, a takżę Ben Lui z kumplami oraz fragment Alp Arrocharskich.

Do korbeta szło się dobrze, bo jedynie lekko pod górę. Za szczytem jest niestety głęboka przełęcz której zawdzięcza on swój status, i podchodzenie na munrosa z tej przełęczy było gwoździem do trumny. Ratowały głupie żarty i historyjki plus majestatyczny Starav w tle.

Szczytowego nie ma bo "memory card error". Jest za to Buachaille Etive Mor, który bezczelnie lansował się w słońcu. Byliśmy na tej górze ja trzy razy, Mariusz cztery, i ani razu wierzchołek Stob Dearg nie był odsłonięty mimo relatywnie dobrej pogody. ANI RAZU. A tutaj proszę: szaro i ponuro, a Bukal się lansi. Zwariować można…

Jeszcze rzut oka na Starava oraz korbecika, który wygląda przy nim jak krasnoludek:

Z Glas Bheinn Mhora schodzi się na przełęcz nieco wyżej położoną niż poranna, ale ogółem długość drogi oraz jej charakter są bardzo zbliżone. Zbliżała się ósma, więc praktycznie zbiegaliśmy, nie mając czasu nacieszyć się pięknem doliny. Ja szłam już na autopilocie, tzn. mogłam nawet biegać: stan który osiągam kiedy przewalczę największe zmęczenie ponieważ nie mam wyjścia. Tryb autopilota oznacza masakryczne zakwasy na drugi dzień, ale koleżanki z pracy oraz praktyk już przywykły że w niedziele chodzę zazwyczaj jak kaleka.

Pomimo pogody wycieczka był tak udana że zachęciła mnie do ponownego uderzenia na Starava, tym razem w sezonie zimowym. Munro-bagging priorytetem, ale będę forsować ten pomysł!


Beinn a’ Chochuill i Beinn Eunaich

Nr 125, Beinn a’ Chochuill; nr 126, Beinn Eunaich

Wymowa: ben a czok-hul; ben ańjah

Znaczenie nazwy: hill of the shell;  fowling hill (za MunroMagic)

Wysokość: 980m n.p.m.; 989m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 172.; 156

Data wejścia: 1.3.14


Beinn a’ Chochuill i Beinn Eunaich mają pecha leżeć w sąsiedztwie masywu Ben Cruachana, który ze względu na kształt i charakter jest jednym z najsłynniejszych w Highlandzie. Główny szczyt to faktycznie wyjątkowo ładna góra, zaryzykowałabym twierdzenie że najładniejsza poza Skye. Dlatego sąsiedzi, choć niczego sobie, zawsze będą jedynie tymi pagórkami obok Cruachana. A niesłusznie. 

Ponieważ nazwy tradycyjnie były dla Mariusza niewymawialne jednego munrosa ochrzcił Eunuchem, a drugiego tym czego eunuchowi brakuje. Żeby nie epatować słownictwem, przyjmijmy alternatywnie że Chochlą.

Zaparkowaliśmy za bramą wjazdową do Castles Farm. Parkingu jako takiego tam nie ma, ale jest dużo miejsca a napotkany farmer potwierdził że nie ma problemu. Od razu z terenu farmy wychodzi droga. 

Przebijanie się przez stado krów było trochę adrenalinowe. Tak jak normalnie nie zwracają na człowieka uwagi, tym razem wyglądały na niezbyt przyjaźnie nastawione, zapewne ze względu na obecność cielaków. Jedna nafukała na nas i naryczała. Wrażenia olfaktoryczne daruję, nadmienię tylko iż to w czym one stoją to tylko w niewielkiej części błoto.

Idziemy dość wysoko ponad dnem Glen Noe, z początku trawersując zbocze Eunucha. Bardzo stroma ścieżka wspinająca się na ramię góry której początek jest oznaczony kopczykiem, będzie drogą zejściową – chyba że ktoś woli pokonywanie tej trasy w przeciwnym niż my kierunku.

Kileburn Castle na jeziorze Awe:

Kiedy mijamy przełęcz pomiędzy munrosami zbocze które trawersujemy należy już do Chochli. Kiedy należy rozpocząć pięcie się do góry? Polecam przeanalizowanie mapy, widać wyraźnie że góra wysyła na południowy wschód coś w rodzaju ramienia, które wyprowadza na grań szczytową. 

Poniżej klasyczny highlandzki brązowo-zielony, zimowy widoczek: 

Pogoda była mocno zmienna, chmury cały czas, ale momentami były w nich spore dziury. Tu wschodnia flanka podkowy Cruachana czyli jej drugi munro Stob Diamh:

Grań szczytowa Chochli jest rozciągnięta a że momentami w zadymce nic nie było widać, dwa razy fałszywie sądziliśmy iż dobijamy do wierzchołka. Tu pierwszy raz:

Glen Etive z Ben Staravem (w styczniu zginął na nim pan Tiso, właściciel sieci sklepów outdoorowych tej samej nazwy):

Kolejny fałszywy wierzchołek (prawdziwy w chmurze). Jak widać po raz pierwszy w tym sezonie posmakowaliśmy normalnej zimy.

A tu wreszcie prawdziwy. Nie powiem, ulżyło nam.

Wierzchołek jest na tyle nieobszerny (znaczy, nie żaden Sgurr nan Gillean, ale i nie cairngormskie plateau) że mogłam przebiec go wzdłuż i wszerz i albo kopca tam nie ma, albo był pod śniegiem. Myślę jednak że nie ma bo musiałby to być wyjątkowo mały kopczunio. Fota szczytowa:

Z Chochli zeszliśmy na przełęcz i rozpoczęliśmy ciśnięcie na częściowo skrytego w chmurze Eunucha. Warunki znacznie się pogorszyły. Wiatr dął – nie był to prawdziwy highlandzki orkan, dało się iść, ale masakrycznie zacinało śniegiem i lodem po twarzy. Widoczność po chwili zero. Dlatego nie ma zdjęć.

Z przełęczy na Eunucha jest krócej, ale i stromiej niż na Chochlę. Wszyscy szli / schodzili w rakach, nam nie chciało się zakładać, na szczęście lodu prawie nie było. To podejście, w tych warunkach dało nam obojgu popalić. Kiedy teren zaczął się nieco wypłaszczać wiedzieliśmy że znajdujemy się w rejonie szczytu ale nie było nic widać. Niebo i śnieg miały ten sam brudnoszary kolor. W pewnym momencie Mariusz stanął i krzyknął żeby się zatrzymać: okazało się że beztrosko maszerowaliśmy prosto na urwisko. Przez to że ciężko było odróżnić gdzie zaczyna się niebo zorientował się jakieś dwa metry od nawisu na krawędzi. Mapa pokazuje że choć pionów tam nie ma, jest skąd polecieć. I to właśnie był szczyt (znów wniosek na podstawie analizy mapy), choć zorientowaliśmy się dopiero po chwili (kopiec, który tam akurat na 100% jest, był zasypany). Od tamtego miejsca teren zaczął się już tylko obniżać, ale kiedy ogarnęliśmy sytuację nie było już mowy żeby wracać. W ten sposób zdjęcie szczytowe szlag trafił.

Zejść popod chmurę udało nam się bez obstrukcji ponieważ para przed nami zostawiła piękny ślad. Niżej dobiliśmy do ścieżki wspomnianej na początku, i nią stromo – do drogi nad Glen Noe.

Pomijając rozczarowanie faktem iż przegapiliśmy szczyt Eunucha (acz nie mam wątpliwości że na nim byliśmy, wystarczy zresztą spojrzeć na ukształtowanie terenu), wycieczka była znacznie lepsza niż się spodziewałam. Było i wydymanie przez naturę, i niewielki ale zawsze element przygodowy, niedużo ale trochę widoków oraz last but not least kolejne dwa munrosy zaliczone. Acz uczciwie przyznaję, post factum czułam się nie jak po 13 km, a po dwa razy tyle.

Beinn Sgulaird


Nr 107, Beinn Sgulaird

Wymowa: ben sku-lard 

Znaczenie nazwy: hat shaped hill (za MunroMagic)

Wysokość: 937m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 237.

Data wejścia: 27.04.13


Na tę górę nie powiodło nam się poprzednim razem: >>LINK<< więc po przeszło roku postanowiliśmy spróbować w niezimowych warunkach i przy dłuższym dniu. 

Na początku niestety popełniliśmy falstart – zaparkowaliśmy za wcześnie, a to co zdawało się być początkiem trasy na munrosa okazało się ślepą uliczką, wobec czego zrobiliśmy dodatkowe cztery kilometry (w obie strony). Przynajmniej zdjęcia Loch Creran z tego odcinka wyszły bardzo ładnie:

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Zaparkować powinniśmy kawałek ZA Druimavuic House, po prawej (jeśli jedziemy od Loch Creran) stronie szosy jest niewielki parking. Potem należy cofnąć się kawałek do drogi, z początku prowadzącej wzdłuż Druimavuic Gardens, gdzie ustrzeliliśmy pierwsze w sezonie kwitnące rododendrony:

Image Hosted by ImageShack.us

Droga przecina niewielki las po czym biegnie dnem doliny. Po kilkuset metrach opuszczamy ją – na ramię góry odbija niewielka, lecz wyraźna ścieżka, która wyprowadza na pierwsze, niespełna 500-metrowe wzniesienie masywu. Już tu robi się bardzo widokowo a dalej będzie tylko lepiej.

Z bezimiennego wzniesienia schodzimy dość stromo na przełęcz, by z niej zacząć się wbijać – z początku ostrzej, potem znacznie łagodniej, na grań szczytową Beinn Sgulairda. Za plecami cały czas towarzyszy nam niesamowity widok na Loch Creran:

Image Hosted by ImageShack.us

Szeroką grań tworzą trzy główne wzniesienia o podobnej (863, 848 oraz 937m n.p.m.) wysokości. Jest usiana głazami i rumowiskami skalnymi i momentami przypomina nieco Horns of Alligin, tyle że bez ekspozycji. Środkowe wzniesienie strawersowaliśmy żeby zaoszczędzić trochę energii. 

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Beinn Sgulaird jest jedną z najbardziej widokowych gór Szkocji na jakich do tej pory byłam. Zawdzięcza to swojemu unikalnemu położeniu na krańcu Lochaber, pomiędzy Glen Etive, Glencoe i morzem, niedaleko Nevis Range i the Mamores. Widoki obejmują także góry Glen Lochy z Ben Lui i Glen Dochart z Ben Morem i Stob Binneinem. 

Ben Nevis, Aonachs i the Mamores:

Image Hosted by ImageShack.us

Sgurr a’Mhaim i prowadząca na niego Devil’s Ridge, fragment wspaniałej trasy Ring of Steall w Mamoresach:

Image Hosted by ImageShack.us

Ben Nevis, Carn Mor Dearg Arete oraz Stob Ban, mój ulubiony szczyt w the Mamores:

Image Hosted by ImageShack.us

Bardziej na zachód lansuje się piękny masyw Beinn a’Bheithir, najbliższy z munrosów Glencoe. Do leżącego po jego drugiej stronie Ballachulish można dojść dolinami: jest droga i to chyba przejezdna dla terenówek.

Image Hosted by ImageShack.us

Poniżej dwa Bukale, mały i duży:

Image Hosted by ImageShack.us

Ostatnie podejście wyglądało trochę męcząco (przełęcz jest dość głęboka), ale poszło piorunem. 

Image Hosted by ImageShack.us

Tu jeszcze epicki, tatrzański w charakterze widok na Ben Cruachana z satelitami:


Oraz może mniej tatrzański ale epicki również, na masyw Bideana nam Bian:

Image Hosted by ImageShack.us

Ostatnie metry przed wierzchołkiem to łatwy scrambling usianym głazami zboczem. Na szczycie nie zabawiliśmy długo ponieważ zaczęło mocno wiać, a widoki i tak towarzyszyły nam przez całą długość grani. 

Image Hosted by ImageShack.us

Postanowiliśmy nie wracać tą samą drogą – żadne z nas nie miało już ochoty na podejścia – tylko zejść na rympał do Elleric, poniekąd powtarzając naszą trasę z poprzedniej nieudanej próby. 

Ostatni widok, na ponure czarne ściany Aonach Eagach:

Image Hosted by ImageShack.us

Zejście dało nam popalić. Na tych zboczach trasę należy wybierać ostrożnie. Są strome, miejscami bardzo, gdzieniegdzie popodcinane ściankami skalnymi oraz zerodowane. Zabójstwo dla kolan, a jednocześnie najbardziej ekscytujący odcinek całej drogi.


Po osiągnięciu doliny byliśmy już nieźle wytrzepani a czekało nas jeszcze ok. 7 km po płaskim. Przynajmniej Glen Creran jest tak urocza i tyle jest w niej do oglądania, że trochę odwracało to uwagę od zmęczenia.

River Creran:

Image Hosted by ImageShack.us

Lokalna fauna:

Image Hosted by ImageShack.us

Oraz flora – rododendrony w hotelowym ogrodzie (dzikie jeszcze nie kwitły):

Image Hosted by ImageShack.us

A także roślina której w Highlandzie na dziko się raczej nie spodziewaliśmy, czyli bambus:

Image Hosted by ImageShack.us

Jak widać, powrót obfitował w niespodzianki co uczyniło go odrobinę łatwiejszym do zniesienia. 

Trasa liczy sobie ok. 17 km i jakkolwiek o trudności ciężko tu mówić (choć podkreślam, zejście dało nam popalić) jest tak efektowna, iż w ciemno wrzucam ją do pierwszej dziesiątki najbardziej widokowych highlandzkich wycieczek. Absolutnie nie jest to góra do deptania we mgle czy przy kiepskiej widoczności. NIE I JESZCZE RAZ NIE. Na Beinn Sguilarda należy wchodzić w ładny dzień, przy przejrzystym powietrzu, bo tylko wtedy można przekonać się jak bardzo epicka jest to trasa. To nie jest munro-rzemieślnictwo jak na niektóre wschodnie płaskowyże, tylko klasa sama w sobie. No chyba że ktoś zbiera munrosy wyłącznie sportowo, czego nie zrozumiem nigdy.

Wcale ale to wcale nie polecam 😉

Trasa liczy ok. 16 km:


Beinn Sgulaird (porażka)


Beinn Sgulaird jest ładną górą niedaleko Oban, zaliczaną jeszcze do Glen Etive. Jest zatem położony "na tyłach" Glencoe; od Sgor na h-Ulaidh, "the Lost Munro of Glencoe" >>LINK<< dzieli go bodaj jeden munros. Beinn Sgulaird jest długi, jego szeroka grań szczytowa liczy sobie ponad trzy kilometry i słynie jako niezwykle widokowa. Wydawało się że będzie to pod każdym względem dobry cel na otworzenie ostatniej dwudziestki munrosów – ostatniej w pierwszej setce, rzecz jasna.



Rozpoczęliśmy z miejsca zwanego Elleric. Z dołu Beinn Sgulaird nie prezentował się jakoś bardzo spektakularnie, zresztą nie jest zbyt wysoki (zaledwie 937m n.p.m.). Mapka u McNeisha jest mało precyzyjna, postanowiliśmy więc iść tak jak prowadzi nas ukształtowanie terenu. Okrążyliśmy zabudowania farmy i weszliśmy kawałek w dolinę Ure pod północnymi zboczami munrosa, by tam zdecydować w którym momencie zacząć wbijać się w górę.

Zdecydowaliśmy się wchodzić łagodnie wznoszącym się garbem, którego lewe obramienie stanowił głęboki wąwóz, zaś charakterystycznym punktem było dziwaczne drzewo, wznoszące się tuż nad jego zboczem. Ponad drzewem teren na moment się wypłaszczał by znowu lekko spiętrzyć, i powyżej spiętrzenia zaczął się już śnieg.

Do szczytu było jeszcze bardzo daleko.
Coraz bardziej białym zboczem dość żmudnie wbijaliśmy się wyżej i wyżej, myśląc (ja na pewno) że to już do końca będzie taki dość uciążliwy, monotonny marsz.

Tymczasem zaczęło się robić coraz bardziej stromo, coraz więcej skałek trzeba było omijać. Nie pomagał fakt, że z powodu zerowej temperatury śnieg był mokry i obsuwał się odsłaniając śliskie kamulce, równie śliskie trawki i lód.



Właśnie ten osuwający się śnieg był najgorszy, bo nie było jak zakładać raków, i jeździliśmy się na maksa na co stromszych fragmentach.

Kiedy w końcu osiągnęliśmy partię zbocza jeszcze bardziej stromą, ale za to z całkiem związanym śniegiem, na którym raki miały już zastosowanie, Daniel wyrwał do przodu na rekonesans, jak daleko jest do wierzchołka. Ponieważ grzebaliśmy się (a zwłaszcza ja) niemiłosiernie, było już po drugiej po południu. Chłopaki uznali, że jeśli na szczyt będzie za daleko odpuścimy sobie dalsze wchodzenie, żeby nie walczyć w takich warunkach po ciemku.

Mieliśmy na Daniela poczekać, ale po chwili znudziło nam się i ruszyliśmy za nim. Ja i Mariusz już w rakach, Ernest bez, momentami więc nie było mu łatwo jedynie z pomocą czekana i Mariusz trzymał się blisko, gotów zaasekurować jakby co.

Kiedy znowu spotkaliśmy się z Danielem pokazał nam filmik nakręcony z miejsca, skąd było wreszcie widać szczyt. Odcinek końcowy miał już być całkiem łagodny, niemniej był to jeszcze spory kawałek, do przejścia tam i z powrotem gdyby było południe, a nie grubo po drugiej. Niestety pozostało jedynie zawrócić.

Nie bardzo mieliśmy ochotę schodzić po własnych śladach, postanowiliśmy znaleźć przyjemniejsze zejście. I tak oto Mariusz wpuścił nas w żleb 😀

Najtrudniej mi było przejść ze zbocza do dna żlebu. Śnieg osuwający się ze skał nie dawał rakom żadnego oparcia (a jedna osoba i tak raków nie miała). W żlebie to samo, tak że jedynym rozsądnym sposobem były kontrolowane, kilkumetrowe dupozjazdy. Podarłam na tę okoliczność moje nowe przeciwdeszczowe spodnie. Wszystkie moje przeciwdeszczowe spodnie bardzo szybko zyskują dziury na dupie :/

Żlebem nie bardzo nam się uśmiechało na sam dół, kawałek ogarnęliśmy zboczami, ale wszędzie była ta sama wujnia z coraz bardziej, im niżej, miękkim śniegiem. Raz pojechałam zupełnie bez kontroli, i Mariusz mnie złapał, gdyby nie to w rakach połamałabym nogi – z drugiej strony na tym etapie jeszcze sporo ułatwiały, ze względu na lód. No za gładko to schodzenie nie szło i dolną granicę śniegu osiągnęliśmy, kiedy już szarzało – dopiero wtedy odważyliśmy się zrobić postój.

Tu teren zabawy, początek żlebu widać u góry:

Kiedy zeszliśmy w dolinę, było już zupełnie ciemno.
Byłam zła, bo nie zaliczyliśmy munrosa i trzeba będzie wracać i poprawić. Z drugiej strony, było dużo bardziej emocjonująco niż ktokolwiek z naszej czwórki się spodziewał. Dlatego wycieczkę zaliczam mimo wszystko do udanych.
Co do mapki i detali topograficznych, na razie sobie daruję, bo "po Bożemu" raczej wejdziemy nieco innym wariantem.


Zdjęcia: >>LINK<<

Beinn an Dothaidh


Nr 72,
Beinn an Dothaidh

Wymowa: ben an do-hi

Znaczenie nazwy: hill of the scorching (za MunroMagic)

Wysokość: 1004m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 129.

Data wejścia: 26.02.11

Beinn an Dothaidh, choć nie byliśmy na nim wcześniej, nie był nam górą nieznaną. Raz że jest częścią Great Wall of Rannoch, koło którego przejeżdżamy zawsze w drodze do Glencoe / Fort William / generalnie w bardziej północne rejony zachodniego Highlandu. Po drugie połowę drogi na niego mieliśmy już kiedyś zrobioną, bo munros ten łączy się z drugim, Beinn Dorainem, naszym pierwszym w ogóle, a najdogodniejsza trasa na oba wiedzie przez przełęcz pomiędzy nimi.

Parkujemy w Bridge of Orchy, koło stacji kolejowej. Po przejściu krótkim tunelem pod torami od razu zaczyna się nasza trasa. Nawigacyjnie jest to jedna z najbardziej oczywistych dróg w Highlandzie: kierujemy się prosto jak strzelił na widoczną poniżej przełęcz (nasz munros po lewej, Beinn Dorain po prawej, a ten pan nie wiem co tam tworzy :P):

Podejście jest trochę żmudne, przede wszystkim ze względu na swą monotonię. Kiedy wchodzimy pomiędzy ramiona gór teren znacznie się spiętrza. Z samej przełęczy jakiś szałowych widoków nie ma, jest za nisko położona. Nie robiliśmy tam postoju tylko od razu ruszyliśmy do góry. Na początku jest trochę opcjonalnych skałek, gdzie znaleźliśmy naszym zwyczajem scrambling, super-mini ale zawsze ;D

Widok z przełęczy na Loch Lyon

Monotonnym ramieniem kierujemy się prosto w górę. Z początku wydawało się, że nie będzie zbyt ciekawie, dlatego po wbiciu się w partię szczytową byliśmy zaskoczeni widokiem kotła, który opadał od strony niewidocznej z drogi wejściowej. Okazało się że góra kryje także bardziej charakterną twarz.

Beinn an Dothaidh ma trzy wierzchołki, z których pierwszy jest najwyższy, ale warto odwiedzić wszystkie, szczególnie z ostatniego są wspaniałe widoki. Poniżej Marcin bierze kurs na środkowy:


Niestety nad Glencoe stały chmury, za to patrząc w tamtym kierunku mogliśmy podziwiać ogromne Rannoch Moor:

Poniżej w tle Beinn Achaladair, kolejny munros tworzący Great Wall of Rannoch. Oprócz niego w tej grupie zostały nam jeszcze dwa.

Trzeci wierzchołek i widok na Mamlorn Hills:

Marcin nie mógł się oprzeć i uskutecznił własną wersję Jezusa ze Świebodzina, czy też z Corcovado, jeśli wziąć pod uwagę że stoi na górze:

Otoczenie Loch Lyon po raz kolejny. Góry w tym rejonie nie powalają śmiałością kształtów (wyjątkiem jest Beinn Dorain, a i to tylko z jednej strony), ale – mnie przynajmniej – urzekają swoim spokojnym klimatem.

Za mną a konkretnie za moim plecakiem widać munrosa Beinn Mhanach, drugiego po Beinn Dorainie który podoba mi się z kształtu (zdjęcie musiałoby pokazać go całego, by oddać czemu) i który będzie moim kolejnym celem w tej grupie.

Tradycyjna droga zejściowa pokrywa się z wejściową, ale woleliśmy zejść po swojemu, na rympał zboczem opadającym w kierunku Bridge of Orchy. Z początku jest bardzo strome, potem stopniowo łagodnieje (przy śniegu – cóż za fantastyczna miejscówka do dupozjazdów :D). Dzięki takiemu wyborowi drogi przez cały czas mieliśmy przed sobą widok na Loch Tulla, Glen Orchy, góry Glen Etive oraz Blackmount.

Loch Tulla i wzgórza Glen Etive

Klasyczny szkocki widok: górskie zbocze, owce oraz "loch":

W dole mieliśmy małą zagwozdkę którędy przekroczyć wyjątkowo rwący (wiosna idzie!) strumień, ale w końcu się udało. Wracać postanowiliśmy przez Glen Orchy, w celu pokazania chłopakom fantastycznego przełomu River Orchy. Tu widok na dolinę, niestety nie dało się nie ująć w kadrze niechcianych bohaterów pierwszego planu:

Rzeka nie zawiodła. Dzięki wysokiemu stanowi wody część formacji była wprawdzie pozakrywana, ale pędzące masy wody robiły wrażenie. Głębokościomierz pokazywał prawie pięć metrów, z wycieczek w innych częściach roku pamiętam, że to dużo.

Beinn an Dothaidh jest ładną i widokową górą, akces jest łatwy i topograficznie oczywisty, myślę że jest to bardzo fajny cel zwłaszcza na początek zbierania munrosów, bo stanowczo nie powinien zniechęcić. Trasa jest ponadto bardzo krótka. Opcja dobra też, kiedy nie mamy ochoty ani energii na adrenalinowy wypad, a chcemy po prostu w niezbyt męczący sposób nabić sobie munro-licznik.

Stob Ghabhar

Nr 57, Stob Ghabhar

Wymowa: stob gur (z wydłużonym u)

Znaczenie nazwy: peak of the goats

Wysokość: 1090m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 55.

Data wejścia: 12.02.10

Jak dobrze że są jeszcze ciekawe cele na południu. Stob Ghabhar i jego sąsiad Stob a’Choire Odhair leżą w bajecznej lokalizacji. To rejon Blackmount (oryginalnie Monadh Dubh), otoczony przez Glen Etive i Glencoe Hills, grupę Cruachana, Crianlarich oraz Tyndrum Hills, a także dla kontrastu pustkowie Rannoch Moor. Nawet Marcin który twierdzi że w góry dla widoków nie chodzi, był zachwycony.

Miejsce startu na mapce (będzie, ale muszę się najpierw skonsultować z Mariuszem). Wędrujemy drogą po płaskim przez jakieś 5km – czyli jest dobrze, można się rozgrzać przed wbijaniem właściwym. Cel widać od razu. Planowaliśmy taką a nie inną drogę wejściową (możliwości jest wiele, nasze przewodniki rekomendują akurat inne) ze względu na atrakcję w postaci grani Aonach Eagach (po prawej, nie mylić z tą w Glencoe), której ostatni fragment miał być nieco lufiasty – jeśli można do łatwej trasy dodać odrobinę pieprzu, należy taką możliwość bezwzględnie wykorzystać.


Pogoda miała być taka sobie, tymczasem już na starcie zaczęła nas rozpieszczać.

Wbijkę do kotła urozmaicał strumień, który na licznych progach tworzył przepiękne wodospady, jeziorka w misach skalnych albo takie lodowe komnaty jak poniżej. W ramach terapii odstresowywującej jedno z owych jeziorek zostało obrzucone kamieniami (gremialnie) oraz… obsikane (indywidualnie) ]:P

Po osiągnięciu kotła postanowiliśmy dawać do góry skalistym południowym ramieniem. Śniegu nie było tam prawie w ogóle więc zapowiadał się normalny scrambling. Weszliśmy nie bez przygód – w pewnym momencie wmanewrowaliśmy się w nieciekawe miejsce ponad lufą niewielką (10m?) ale wystarczającą żeby się zabić, a chwyty i stopnie były bardzo kiepskie. Mariusz oczywiście wpakował się na górę, po czym nie miał wyjścia, musiał się piąć dalej ponieważ nie dałby rady tamtędy zejść. Ja wycofałam się z ostatniego miejsca gdzie jeszcze było to możliwe, i jakkolwiek nie było tam jakichś wielkich trudności technicznych miałam niezłego stresa, widząc między nogami te 10m pionu. Znaleźliśmy z Marcinem inny wariant, i potem już do grani było łatwo.

Sama grań w swej początkowej części – ot, grzbiet, dlatego nie mogłam się już doczekać tej ostatniej wąskiej sekwencji. W tle sąsiedni munro Stob a’Choire Odhair:

Gdzieś w tamtym rejonie zdecydowaliśmy, że na drugiego munrosa nie idziemy. Zwyczajnie nam się nie chciało. Pogoda była taka, że woleliśmy kontemplować spektakularne widoki niż zapieprzać, jak to zwykle ma miejsce w przypadku naszych zimowych wycieczek.

Końcówka Aonach Eagach nas nie rozczarowała. Może tylko swoją krótkością. Faktycznie było powietrznie, wąsko a brak jakichkolwiek trudności pozwalał delektować się tym bez przeszkód.

Niestety, sielanka trwała na przestrzeni może 100m, potem grań znów się rozszerzyła. Poniżej szczyt:

A na kolejnym zdjęciu rozciągające się za Marcinem Rannoch Moor:

Zaintrygowały nas ślady, które wyglądały jakby ktoś odcisnął je butem do garnituru. Inna rzecz że zestawienie moich raków z tym śladem jest nieco tendencyjne, same buty zupełnie by tam wystarczyły. Raki wrzuciliśmy przed zwężeniem grani tak na wszelki wypadek, i póki co nie chciało nam się ich zdejmować choć śnieg był raczej sypki.

Wierzchołek Stob Ghabhar na południe opada pięknym urwiskiem, na północ dużo łagodniejszym zboczem:

Szcególnie widok na Glen Etive z Ben Staravem był piękny – niebo nad tamtym rejonem niebieściło się przez cały czas.

Atak szczytowy zajmuje kilka minut. Tradycyjnie mieliśmy chmurę, ale uparliśmy się, ze ją przeczekamy i wprowadziliśmy zamierzenie w czyn.

Widok na zachód, z ostrymi wierzchołkami Cruachana po prawej:

Schodziliśmy opadającym na południowy zachód ramieniem, którym biegnie zalecana przez McNeisha droga zejściowa, ale szybko nam się znudziło. Po znalezieniu odpowiednio wyglądających pól śnieżnych zjechaliśmy do kotła na dupach: operacja, pełna uciechy i niepozbawiona pewnych nieoczekiwanych przygód, pozwoliła zaoszczędzić kupę czasu. Po raz pierwszy tej zimy wsiadaliśmy do samochodu przed zachodem słońca.



Trasa jest świetna ze względu na odcinek grańką. Nie stanowi wyzwania, jest za to śliczny. Jeśli wbijać się na tę górę, to tylko tamtędy. O lokalizacji i widokach pisałam na początku. Klasyka. Warto!!!

Wszystkie foty pod >>LINKIEM<<.


Creise i Meall a’Bhuiridh


Nr 27, Creise i nr 28, Meall a’Bhuiridh

Wymowa: krisz; milla wuri

Znaczenie nazwy: nieustalone; hill of the bellowing

Wysokość: 1100m n.p.m.; 1108m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 50.; 45.

Data wejścia: 4.04.2009

Creise leży u wylotu Glen Etive, sąsiadując z Buachaille Etive Mor. Meall a’Bhuiridh, z którym tworzą masyw, wysuwa się na plan pierwszy wyrastając nad drogą A82 – to ta góra, z ktorej spada wyciąg narciarski – zaś wycofane Creise staje się widoczne dopiero po osiągnięciu Glen Etive. Szczyt można osiągnąć na wiele sposobów. The Munros McNeisha rekomenduje najłatwiejszą drogę, wzdłuż żlebu w centrum. Dla zaawansowanych jest grań Inglis-Clark. My wybraliśmy opcję pośrednią, czyli wchodzenie granią przez Sron na Creise.

Najpierw trzeba było pokonać niekończące się wrzosowisko. Na początku pomyliliśmy drogę próbując startować z parkingu u wylotu Glen Etive, co wiązało się z koniecznością przekraczania rzeki. Teraz wiem, że najlepiej zaczynać na wysokości mostu na A82 i dawać na przełaj po najprostszej linii, rzekę mając po prawej stronie.

W krajobrazie dominuje Stob Dearg, bardziej imponujący sąsiad. Nam niestety jakoś nie chciał się do końca odsłonić.

Po przekroczeniu strumienia teren wreszcie stromieje, co oznacza że zaraz zacznie się trasa właściwa. Pojawiają się pierwsze skałki. Z początku szliśmy po prawej stronie żlebu ktory oddziela Sron na Creise od reszty masywu, by wkrótce zdecydować że wbijamy na grań.

Od tego momentu zaczyna się scrambling. Skała jest bardzo dobra, przede wszystkim na tyle szorstka że nawet po mokrej się jakoś specjalnie nie ślizgaliśmy. W dwóch momentach musiałyśmy z Kasią trochę pokombinować, panowie natomiast nie mieli tam żadnych zagwostek.

Trudność nie większa niż na Aonach Eagach, ale wszystko na zaledwie 300 metrach.

Już blisko szczytu Sron na Creise przeżyliśmy chwilę grozy. Grań zamykał potężny boulder, a obejścia nie było widać.



Wydawało się, że możliwości są dwie. Mariusz wszedł bardzo stromą rysą z minimalnymi chwytami i stopniami, ale reszta z nas wolała poszukać czegoś prostszego. Tym sposobem wmanewrowałam się w kominek, który Wojtek ocenił na tatrzańskie 4 z plusem. Mariusz probował mi pomoc od góry, pozostali od dołu, aż po kilku minutach spanikowałam totalnie, nawrzeszczałam na wszystkich i jakoś się wycofałam. Cieszę się, że nie wlazłam wyżej, bo stamtąd w przypadku utknięcia mogłoby nie być tak prosto się wydostać.

Po moim wycofie wiadomo już było, że kominkiem nie ma się co pchać. Na szczęście po małym rekonesansie okazało się, że po lewej stronie jednak jest obejście! Krótki trawers po zboczu, a potem mały scrambling wyprowadziły nas dokładnie na wierzchołek Sron na Creise.
Poniżej odpoczynek od wiatru i deszczu w bothy bagu:

Ze Sron na Creise musimy jeszcze spory kawałek podejść granią. Scrambling zakończył się definitywnie.

Warunki pogodowe były najoględniej mowiąc słabe. Deszcz przeszedł w śnieg, widoczność zerowa, a wiatr mną i Kaśką po prostu rzucał. Uważam jednak, że i tak mieliśmy sporo szczęścia, że najtrudniejsze miejsca udało nam się przejść kiedy było jeszcze całkiem znośnie.

Z wierzchołka odbijamy w lewo na przełęcz.

Dupozjazdy były boskie:

Na Meall a’Bhuiridh wchodziliśmy około 30 minut. Idzie się niezbyt stromą, kamienistą granią. Skalisty wierzchołek to najwyższy punkt całej trasy.

Kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka zaczyna się wyciąg. Schodzimy wzdłuż niego na sam dół. Całą długość orczyka udało się pokonać na siedzeniach, niestety poniżej śnieg się skończył i trzeba było tuptać z buta. Zejście w dolnych partiach jest bardzo strome, ścieżka całkiem zerodowana i moim zdaniem jest to najbardziej męcząca (ex aequo z brodzeniem we wrzosowisku) część trasy. Pozytyw jest zaś taki, że schodzimy prosto na parking.

Kiedy schodziliśmy, pogoda zmieniła się diametralnie i po raz pierwszy tego dnia można było zobaczyć nasz cel w całej okazałości. Poniżej Sron na Creise i grań szczytowa, wierzchołek właściwy góry nie jest widoczny na zdjęciu.

A tu jeszcze widok z szosy, Sron na Creise to ta wielka trójkątna formacja po prawej. Widać stamtąd całą naszą część scramblingową. Wierzchołek ponownie niewidoczny.



Wycieczka była genialna. Najtrudniejszym momentom daję ****, acz Mariusz by się z tym pewnie nie zgodził. No ale skala jest MOJA. Wariantów przejścia jest w większości cięższych miejsc więcej niż jeden, gdzieniegdzie trudności można całkowicie ominąć, choć z wyjątkiem tego bouldera pod granią szczytową nie warto moim zdaniem tego robić.
Samochód najlepiej zostawić na parkingu koło Glencoe Ski Centre, tego na który będziemy schodzić. O tej porze roku dobre buty konieczne – śnieg spływa z gór i wrzosowiska po prostu pływają.

Ben Starav


Nr 13, Ben Starav

Wymowa: tak jak się pisze ale z akcentem na drugą sylabę

Znaczenie nazwy: hill of rustling, wzgórze szelestu. Wersji jak zwykle jest legion, więc podaję najpopularniejszą

Wysokość: 1078m n.p.m.

Pozycja na liście munrosów: 62.

Data wejścia: 31.05.2008

Ben Starav wystrzela 1078m nad powierzchnię Loch Etive. Loch Etive jest fiordem, zatem jego lustro stanowi poziom morza. Te tysiąc z hakiem metrów do góry plus zdjęcie w przewodniku Ben Nevis & Glen Coe kusiły nas już od dawna.

Glen Etive sąsiaduje z Glencoe. Na krótkim dystansie doliny biegną względnie równolegle, rozdzielone grzbietem Buachaille Etive Mor, a potem rozchodzą się w kierunach z grubsza zachodnim (Glencoe) i z grubsza południowym (Glen Etive). Charakter obu dolin różni się dość znacznie. Glen Etive jest prawie dwa razy dłuższa i o wiele szersza. Jest też znacznie spokojniejsza, ponieważ jedyna droga, która tamtędy biegnie jest wąska z licznymi mijankami i urywa się nad Loch Etive. Krótko mówiąc, służy jedynie celom turystycznym. Przez Glencoe przebiega natomiast słynna A82, na której ruch nie ustaje nawet nocą.

Rozległa Glen Etive jest bardzo zielona, zamieszkuje ją mnóstwo fauny (widzieliśmy jelenie), teraz na wiosnę wszędzie kwitną rododendrony. Znacznie ciaśniejsza Glencoe jest surowsza, za to zapiera dech spektakularnością szczytów po obu stronach. Jak dotąd nic w Highlandach nie wbiło mnie w fotel bardziej, niż widok na wyłaniające się zza zakrętu Three Sisters.

Bez wątpienia cała okolica to jeden z najefektowniejszych rejonów Szkocji.

Początek trasy był nieco problematyczny, dróżkę odchodzącą od szosy łatwo przegapić, brak jakichś charakterystycznych punktów. Zamiast tłumaczyć, podaję mapkę zgodną z tą z przewodnika (na mapce widać, że można zaparkować wcześniej i ściąć część trasy, nie wiem czemu przewodnik nie podał takiej wersji):



Po przejściu drugiego mostka należy zwiększyć uwagę, żeby nie przegapić rozwidlenia dróg. Wspinamy się szlakiem, który zaznaczyłam na zielono. Czerwonym będziemy schodzić. Można oczywiście odwrotnie, tym bardziej że obie opcje są równie żmudne, ale idąc zielonym (oczywiście kolory to moja licentia poetica) szybciej osiągniemy szczyt.

Na ostatnim planie Stob Dubh kończący Buachaille Etive Beag, po jego prawej stronie widoczna końcówka Buachaille Etive Mor, między nimi przełęcz przez którą można się przedostać do Lairig Eilde i Glencoe

Zdjęcie poniżej pozwala prześledzić sporą część trasy. Nasz szlak pnie się potężnym ramieniem na niewidoczny na razie szczyt. Potem mamy krótki kawałek płaskiej grani (to tam, gdzie śnieg), która następnie lekko się obniża by – na tym odcinku zębata i poszarpana, co będzie widoczne dopiero na zdjęciach z mniejszej odległości – osiągnąć niższy wierzchołek masywu, Stob Coire Dheirg. Dalej szlak oniża się, wciąż po grani, w kierunku przełęczy, której zdjęcie już nie objęło. Od tej przełęczy można udać się na kolejnego munro, Glas Bheinn Mor, lub schodzić drogą którą na mapce zaznaczyłam na czerwono:

Poniżej odcinek od Stob Coire Dheirg po Glas Bheinn Mor, wspomniana przełęcz stanowi największe obniżenie grani:

Szczytu nie zobaczymy jeszcze długo, ale rekompensują to coraz rozleglejsze widoki za plecami, zwłaszcza w kierunku Glencoe, gdzie dominuje masyw Bideana nam Bian.

Kiedy wreszcie ukazuje się szczyt, jesteśmy już naprawdę wysoko. Szlak na krótkim odcinku się wypłaszcza, po czym wzbija w górę, na kamienisty wierzchołek. Na poniższym zdjęciu (zresztą w realu odczucie jest identyczne) wygląda to tak, jakby na górę było już blizutko, hyc-hyc i delektujemy się widokami ze szczytu. Oczywiście nie jest tak. Większą część wejścia istotnie mamy za sobą, ale i przed nami jeszcze ładny kawałek.

Nareszcie widać całą grań szczytową, od wierzchołka głównego po Stob Coire Dheirg. Najbardziej cieszyliśmy się na końcowy odcinek grani, fajnie pozębiony i wyglądający na eksponowany.



Od miejsca z którego ukazuje się szczyt wędrujemy po względnie płaskim, wzdłuż przepięknych krzesanic obrywających się na lewą stronę. Z drugiej za to powoli zaczynają się otwierać widoki na Loch Etive i południe.

Im wyżej, tym więcej kamieni. Sama piramida szczytowa to ogromny kamienny kopiec.

W głębi Bidean nam Bian, Stob Coire Sgreamhach i Buachaille Etive Beag

Atak szczytowy zajmuje około kwadransa. Idzie się miło, bo kamienistość terenu wymusza korzystanie także z rąk, więc nogi mogą trochę odpocząć. Coś na kształt ścieżki momentami się przewija, ale nie warto się nią przejmować. Logiczny kierunek jest tylko jeden.




Poniżej wspomniane skrzesane urwiska, szlak jest wyraźny:

Stob Coire Dheirg i najbardziej obiecujący fragment grani (przy uważnym przypatrzeniu się można dostrzec, że znajdują się na niej dwie osoby):

Na wierzchołku Ben Starava po prostu trzeba rozsiąść się na dłużej. Takie widoki – zwłaszcza przy pogodzie, jaka nam się trafiła – nie są czymś, co przydarza się często. Dla mnie był to mój osobisty – jak w pratchettowskim Złodzieju Czasu – moment absolutnej perfekcji.

Loch Etive, po prawej fragment wyspy Mull

The Cruachan Horseshoe z Ben Cruachanem

Beinn Trilleachan

Po prawej Stob Coir’an Albannaich. Za szczytami Glencoe widać The Mamores

Ze szczytu najpierw lekko w dół, zupełnie płaskim odcinkiem grani:

Zza Bideana nam Bian wyłania się wierzchołek Ben Nevisa, po jego prawej stronie The Mamores

Po tym pierwszym podszczytowym odcinku przyszła kolej na najbardziej interesujący kawałek trasy, czyli poszarpańce wyprowadzające na wierzchołek Stob Coire Dheirg. Istotnie, ekspozycja jest tam spora, ale idzie się bardzo łatwo. Trochę taka Carn Mor Dearg Arete w miniaturce, tyle że CMDA jest o wiele dłuższa i bardziej spektakularna. Powtarzam, trudności brak, ale jeśli ktoś mimo wszystko wolałby bezpieczniejszą opcję, po prawej strony poniżej ostrza grani biegnie ścieżka.

Stob Coire Dheirg

Ze Stob Coire Dheirg schodzimy na głęboką przełęcz, z której albo w dół, by połączyć się ze szlakiem dojściowym, albo na Glas Bheinn Mor. Ta druga opcja jest zastrzeżona dla osób z dobrą kondycją, ponieważ na szczyt kolejnego munrosa jest niezły kawał, a trzeba jeszcze zejść. Jeżeli ktoś planuje tę trasę a nie jest dzikiem, powinien zacząć wchodzenie naprawdę wcześnie.

My schodziliśmy przytulną kotlinką ograniczoną od prawej przez malutki Glas Bheinn Chaol, grzbiecik dzielący na pół olbrzymi kocioł poniżej Ben Starava i Glas Bheinn Mora. Dnem kotlinki biegnie głęboki widowiskowy wąwóz którym płynie Allt nam Meirleach. Zejście jest dość przyjemne, jedynie z początku trochę żwirku. Kiedy pokażą się pierwsze górskie sosny to znak, że wkrótce połączymy się ze szlakiem "zielonym", a stamtąd już tak samo jak w drugą stronę, przez mostki i las.

Piękna wycieczka, piękna góra, a Glen Etive to jedno z cudniejszych miejsc w ogóle, jakie widziałam do tej pory. Szlak oceniam na **, i przypominam, iż w paru miejscach należy zachować znaczną ostrożność pomimo ich łatwości technicznej. Długość drogi jest raczej tatrzańska niż highlandzka (jakby nie było, dajemy ponad tysiąc metrów do góry), i to pomimo iż atakujemy bezpośrednio, bez żmudnych podejść dolinami. Polecam i życzę podobnie pięknej pogody, jak podczas naszej wycieczki. Czyli przy ostrożnych szacunkach macie średnio dziesięć szans w roku, żeby się spełniło;)

Zielony – droga dojściowa, czerwony – zejściowa, żółty – grań pomiędzy szczytem a ostatnią przełęczą